Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polska. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 22 lipca 2018

Wieści Nadwieckie

 Najpierw z lasu wyszły jelenie, za nimi sarny, na końcu młode. Zgromadziły się na łąkach, polanach i czekały, a zaciekawieni ludzie patrzyli beztrosko zza płotów na to niezwykłe zjawisko. Potem nastała krótka cisza. Przysłowiowa cisza przed burzą. Zamknięto drzwi, okna i się zaczęło. Pierwsze zerwały się linie energetyczne. W ciemności rozświetlanej latarkami i świeczkami widać było bardzo niewyraźnie drzewa łamiące się jak zapałki, latające dachy i wodę z jeziora wzbijaną przez wiatr na wysokość kilku metrów. Wicher zagłuszał huk błyskawic, dopiero jak po pół godzinie przestało wiać mieszkańcy kaszubskich wiosek usłyszeli ostatni grzmot. Ostatni grzmot oznaczający koniec kataklizmu i początek walki ludzi z jego skutkami. Już kilka minut później ciszę przerwały inne odgłosy. To mieszkańcy odpalili piły spalinowe i traktory, by usunąć z drogi przewrócone drzewa. Pracowali w napięciu, bojąc się, czy pod kolejnym zwalonym pniem nie znajdą zwłok. Gdy wreszcie następnego dnia rano spotkali strażaków z Lipusza, mogli odetchnąć z ulgą. Nikt nie zginął. A las odrośnie, dachy się naprawi.



Tak można streścić relację naszych gospodarzy o tragedii, jaka dotknęła Kaszuby i ich wieś w sierpniu 2017 roku. Gdy przejeżdżaliśmy po znanych sobie drogach, gdzie zamiast lasu otaczała nas pustka z nielicznymi kikutami drzew, serce nam się krajało. A jak oni mogli się czuć? Oni - mieszkający wśród tych borów i żyjący z ich darów. Ich smutek zmieszał się z radością. Odczuli bowiem wielką solidarność i pomoc. Nie zostali sami ze swoją tragedią. Rolnicy z innych stron Polski przesyłali worki z paszą dla zwierząt, letnicy - kanistry z benzyną. I życie potoczyło się dalej.



A teraz dalsze wieści nadwieckie:

Nasze starsze dzieci to urodzone morsy. Zimna woda im nie straszna. Ciągle siedziałyby w jeziorze, skakały na bombę, ganiały za piłką, wiosłowały na krokodylu. Młodsze próbują je naśladować. Nawet Nina odważyła się wskoczyć do lodowatej wody i zanurzyć głowę - powtórzyć tego co prawda nie chciała, ale odważniejsza się okazała niż Łucja, która przed pełnym zanurzeniem powolutku zamaczała nogi z pomostu. Jeszcze nie czas na ich skoki do wody z rozbiegu, ale za rok, dwa ... Tego lata Franek po raz pierwszy przepłynął na drugi brzeg jeziora, co pozwoliło nam snuć plany na przyszłoroczną atrakcję wyjazdu czyli mini-triathlon: 300 m pływania, 5 km biegu z powrotem do domu i 10 km rowerem wokół jeziora. Czy ja to przeżyję?




Określenie "kaszubska pogoda" weszło na stałe do języka naszej rodziny. I co tu robić w niedużym domku, gdy wokół zimna plucha? Wyjechać do domu? Kłócić się i krzyczeć? O nie, lepiej pojechać się wspinać! Na gdańskim Murallu spędziliśmy najbardziej deszczowy dzień wyjazdu. Na dworze lało, a my łoiliśmy. Nina po raz pierwszy doszła do trzymetrowego topu na żółtej drodze, czym wzbudziła zdumienie stałych bywalców. Dziewczyny mogły powstawiać się w baldy pozostałe po czerwcowych zawodach dziecięcych, więc każdy znalazł coś dla siebie. Nawet Marek.

Wyprawa rowerowa wokół Jeziora Charzykowskiego nam się nie udała. Była sobota i już po pierwszych kilkuset metrach okazało się, że część Kaszubskiej Marszruty zamknięto, bo bardziej profesjonalni rowerzyści mieli tam trasę swojego rajdu. Nam pozostało pojechanie szlakiem rowerowym do Charzykowych przez Małe Swornegacie i powrót tą samą drogą. Piękne widoki na jezioro, niezniszczony las, dobra nawierzchnia, super przyczepka rowerowa, zadbany kurort z setkami jachtów, lody pod koniec wycieczki, zadowolone dzieci. Czego chcieć więcej? Może więc wyprawa rowerowa wokół Jeziora Charzykowskiego mi się nie udała, a nie nam?





Tak naprawdę nie udał nam się dopiero powrót z wakacji. Nasz samochód odmówił bowiem posłuszeństwa na autostradzie, gdy dymiąc, sapiąc i stękając, osiągał prędkość 40 km/h, co tylko umożliwiło nam zjechanie z trasy szybkiego ruchu. Na nic się zdała niedzielna wizyta u mechanika i ostatnie sto kilometrów (spod Kutna) przebyliśmy u boku laweciarza.

czwartek, 19 lipca 2018

Droga rzadko uczęszczana

Wielbiciel wersji książkowej "Serii niefortunnych zdarzeń" - w mig zrozumie o co chodzi w tym tytule. To droga, której nie należy wybierać z własnej woli, a do poruszania się po niej zmuszeni są tylko tacy pechowcy jak sieroty Baudelaire. Ja jednak w przeciwieństwie do Lemony'ego Snicketta nie mam zamiaru nikogo zniechęcać przed wybraniem tej pętli spośród tras rowerowych oferowanych w ramach Kaszubskiej Marszruty - tej trzydziestodwukilometrowej pętli konarzyńskiej, która tylko miejscami nie jest "komfortowa", co tu oznacza "super utwardzona, nie piaszczysta, taka w sam raz dla rowerowej szkoły podstawowej".


Od początku wycieczki mogliśmy podziwiać fascynujące zjawisko cyrkulacji wody w przyrodzie, które jak sama nazwa wskazuje polega na cyrkulacji wody w przyrodzie. Z całego zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie mieliśmy do czynienia ze skraplaniem, czyli ostatnią fazą zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie, która polega na tym, że cyrkulująca w przyrodzie woda skrapla się i czyni nasze ciała mokrymi, zziębniętymi i marzącymi, by wydostać się spod działania zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie czyli wrócić do ciepłego domu. Ale na ciała działa zjawisko - powtórzmy, gdyby ktoś miał problemy z zapamiętaniem - cyrkulacji wody w przyrodzie, na ducha już nie. A duch w naszej piątce był na tyle mężny, by stawić czoła zjawisku cyrkulacji wody w przyrodzie.


Mam nadzieję, że powyższy opis zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie uśpił wszystkich czytelników, więc nikt się nie dowie, jak świetna jest trasa rowerowa zaczynająca się w Konarzynach i jak pojedziemy nią następnym razem też żadnych cyklistów tam nie spotkamy. Zresztą aż do półmetka, przez ponad dziesięć kilometrów jazdy, widzieliśmy tylko panią na skuterku, panią wyprowadzającą krowę na pastwisko i policyjny radiowóz. A przejechaliśmy przez kilka wioseczek, położonych nad rzeczką Chociną. Jakby okolica poddała się działaniu Meduzoidalnego Mycelium. Oczywiście takie pustki miały też swoje zalety. Krzaczki jeżyn i malin przy piaszczystym trakcie uginały się pod ciężarem dojrzałych owoców - musiały one wystarczyć dzieciakom zamiast obiecanych lodów, bo sklepu nie było widać na horyzoncie. Nie przeszkadzało to widać harcerzom, który swój obóz rozbili po dwóch stronach drogi, blokując ją tablicą "Wstęp wzbroniony".



Poruszając się przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, mieliśmy więcej pod górę, ale dzięki temu kilka trudniejszych piaszczystych podjazdów pokonaliśmy nie ostatkami sił, a jeszcze dość wypoczęci. To znaczy starsze dzieciaki naciskały mocno pedały, a ja z młodszymi pchałem rowery (i przyczepkę rowerową) na szczyt.



Na trasie czekał nas jeden trudniejszy odcinek. Trzeba było przejechać ok. 500 metrów dość ruchliwą trasą Chojnice - Bytów, gdzie pędziły TIR'y - taką kaszubską wersją Parszywej Promenady. Można by mieć zatem pretensje do twórców Marszruty, dlaczego tutaj wzorem innych odcinków, nie poprowadzono szutrowej ścieżki wzdłuż asfaltu. Ale biorąc pod uwagę liczbę spotkanych przez nas rowerzystów ...


 
 
Gdy udało nam się pokonać niebezpieczniejszy odcinek, zaczęła się rowerowa bajka. Następne kilkanaście kilometrów czarnego szlaku poprowadzono po prostu wąską asfaltową drogą. Z początku się tego obawiałem, ale obawy już po pierwszym kilometrze się rozwiały. Droga ta była rzadko uczęszczana. Nie tylko przez rowerzystów, ale też przez kierowców. Dzieciaki mogły sobie spokojnie jechać tyralierą środkiem asfaltu wzdłuż łąk, pól i lasów, żartować, gadać, przekomarzać się i nie zakłócał im tego żaden samochód. No dobrze, czasami zakłócał - na dziesięć kilometrów trasy minęło nas około sześciu aut. Nadal niestety nie dostrzegaliśmy sklepu, ani lodów, a te już bardzo by nam się przydały, bo zjawisko cyrkulacji wody w przyrodzie przeszło już dawno w kolejną fazę czyli parowanie. Szczególnie mocno parowało Jezioro Kiełpińskie i tam też zaskoczyło mnie miejsce postoju dla rowerzystów. Wiata, jak to wiata, ławeczki, jak ławeczki. Widok ładny na jezioro. I papier toaletowy w ToiToi - był to zaiste Wychodek Zaskakująco Schludny.

środa, 23 sierpnia 2017

Kobiecy wyjazd

Kobiecy? A więc może zakupy w Mediolanie? Nie? SPA dr Irena Eris? Hmm... Też nie... Ale już blisko. Nawet lepiej. SPA w sercu czeskich gór Stołowych i trening gwiazd Hollywoodzkich pod okiem prywatnych coachów. A co! Na bogato.
Dzień pierwszy postanowiliśmy poświęcić w całości na zachwalany ze względu na różnorodne walory trening gwiazd Hollywood'u. Nasza liderka - Ania poprowadziła nas do owego raju w "świętym lesie". A tam? Czego dusza zapragnie - trening odporności psychicznej na pochyłej płycie, peeling mineralny dłoni na bazie opiłków piaskowca szarego, liftingująco-modelujący trening mięśni nóg na przewieszonym głazie...

Dziewczyny zdecydowały się na przedłużona sesję peelingu oraz masażu barków i ramion. Przykleiły się w tym celu do jednego, niezbyt wysokiego głazu, gdzie w pajęczynie rys, dziurek, klam, półek i stopni odnalazły w końcu swoją własną ceremonię modelującą. I z satysfakcją ją zrealizowały, zyskując prawo do tytułu gwiazd Hollywood.
Ja postawiłam raczej na trening mentalny, dlatego przełamawszy swe psychiczne bariery zatopowałam połóg, a następnie uczyłam się pokory od cichych i niepokonanych piaskowców machovskich.

Atrakcje następnego dnia zdeterminowała aura. Sprzyjała technikom aktywnego rozluźnienia i terapii nawilżająco-odmładzającej w powiewie czystego górskiego powietrza z mgiełką wilgoci.
Szlak zdrowia zaprowadził nas na Szczeliniec, gdzie w dziewczynach odezwał się duch poszukiwaczy przygód, znany już z ostatniej wizyty całą rodziną w Błędnych Skałach. I tym razem labirynt głazów i ciasnych przejść nie zawiódł ich oczekiwań. Póki kluczyłyśmy w tych zakątkach, przeciskałyśmy się między skałami by dotrzeć do "diabelskiej kuchni" i wyszukiwałyśmy ringów znaczących drogi wspinaczkowe na ścianie Szczelińca, duch w narodzie nie ginął. Dopiero podczas przydługiego zejścia do bazy Łucję ogarnął standardowy foch, który jednak nie zniszczył pozostałej części ekipy przyjemności z wyprawy. 
 

 


 Wieczorem wyszło słońce. Pokolorowało nam tak pięknie Szczeliniec i malownicze bele siana na pobliskim polu, że tam właśnie wybiegliśmy by w radosnych wygłupach popracować nad budowaniem masy mięśniowej. Ile osób trzeba by wepchać taką belę pod górę? Łatwo nie było.

Ostatniego dnia ostrzyłyśmy sobie pazury na modelowanie sylwetki z efektem FLESH. Niestety nagłe oderwanie chmury przerwało te ambitne plany. Jedynym usatysfakcjonowanym tego dnia był nasz prywatny coach Marek, który przed deszczem na "Autostopem do Bellinzony" skutecznie energizował sobie mięśnie prawego uda i łydki.

 

P.S. nowomowa zaczerpnięta z autentycznych opisów zabiegów SPA.

czwartek, 10 sierpnia 2017

Męski wyjazd


Miał być prawdziwy męski wyjazd tylko z jedenastoletnim Frankiem. Cztery dni na rowerze, każdego dnia ponad pięćdziesiąt kilometrów po wzgórzach Warmii. Green Velo, trasą Elbląg - Reszel. Pot, krew i łzy itd. Niestety strach matki, niechęć syna spowodowały, że zamiast męskiego wyjazdu, wyszedł wyjazd bardzo fajny, a przede wszystkim niezwykle różnorodny, gdzie pot, krew i łzy lały się raczej ze mnie niż z pierworodnego.


Dzień 1. Wysoczyzna Elbląska: Elbląg - Tolkmicko

- "Tato, szybko, coś mi wpadło do oka" - woła Franek pośrodku bukowego lasu. Ja mam ręce w smarze. Enty raz spadł mi łańcuch na pagórkowatym terenie rozciągającym się u wrót Elbląga. Wycieram je. Nieskutecznie. Mucha wije się w oku syna. Wreszcie skrawkiem papieru toaletowego dotykam owada i spycham go do kącika oka. Aż tu nagle insekt jakby przeszedł na drugą stronę oka. Tracę go z oczu. "Franek patrz w bok". Widzę skrzydełko. Papier znów w ruch. Jeden szybki ruch. Meszka znów pośrodku oka. Wreszcie przyczepia się do papieru. Oglądamy ją wspólnie, wielka była. Franka co prawda dalej boli oko, ale widzi wyraźnie okolice przez które przejeżdżamy. Green Velo wije się teraz wśród wąwozów, ciągłe podjazdy i zjazdy dają nam w kość, ale nawierzchnia jest w porządku. Z jednego miejsca widać szeroką panoramę. Jesteśmy na tyle wysoko, że ponad wydmami Mierzei Wiślanej widać otwarte morze. Krótka przekąska i zjazd asfaltem nad sam brzeg Zalewu Wiślanego. Potem wzdłuż niedziałającej już linii kolejowej, wzdłuż trzcin, po drodze złożonej z wielkich płyt, na których przyczepka dla psa, używana przeze mnie jako towarowa, miarowo się huśta. Na szczęście już się (przeciążona plecakiem, umieszczonym na wierzchu) nie przewraca na każdym krawężniku, jak w Elblągu, gdzie zwiedziliśmy budowane na nowo średniowieczne miasto, z urokliwym zakątkiem czyli "Ścieżką Kościelną", wiekowymi kościołami, świetnym nabrzeżem, mostami zwodzonymi i kolejnymi kwartałami, zabudowywanymi kamieniczkami w stylu hanzeatyckim. Po prostu jedzie. Ale jest takim obciążeniem, że Franek co chwila mówi, "Tato czy możesz jechać szybciej".

 



Dzień 2. Wysoczyzna Elbląska cd.: Tolkmicko + Zalew Wiślany: Frombork - Krynica Morska

- "Tato, może byś mi kupił okulary, to tylko 10 złotych" - prosi Franio przed jarmarcznym straganem w Krynicy Morskiej. Co prawda dziś nic mu nie wpadło do oka, ale dzisiaj przejechaliśmy tylko osiemnaście kilometrów. A zresztą może i więcej. Z Green Velo nigdy nic nie wiadomo. Mapa sobie, drogowskazy sobie. Na wczorajszej trasie różnica między nimi wynosiła dwanaście kilometrów. Ile więc dziś przejechaliśmy nie wiem, ale faktem jest, że żadna muszka nie wpadła synowi do oka. Bo kiedy miała wpaść? Deszcz przegonił owady, potem Franek mrużył oczy, gdy mijaliśmy warmińskie wsie, każda otoczona kapliczkami. A potem zwiedzanie zespołu katedralnego. Wahadło Foucaulta, widok na Zalew z wieży, trumna z prochami Kopernika, to się podobało. Wystawa o życiu "naszego" człowieka Renesansu Franiowi nie przypadła do gustu - "Kopernik wielkim astronomem był", czasowa wystawa o aniołach tylko go znużyła, odżył dopiero przy mapie miejsc "samochodzikowych", która pokazywała, gdzie dokładnie miały miejsce przygody pana Tomasza z książki "Pan Samochodzik i zagadki Fromborka". Nawiasem mówiąc, Franek w wieczór po powrocie pochłonął raz jeszcze połowę tej powieści. Do oka nic nie miało mu prawa wpaść (może tylko mewa?) podczas rejsu z miasta, "gdzie zatrzymało się słońce" do Krynicy. Ale w sumie jutro coś tam przejedziemy, więc może warto się szarpnąć na taki wydatek, mówię więc "dobra, ale jak je zgubisz to oddajesz mi 10 złotych".


Dzień 3: Mierzeja Wiślana: Krynica Morska - Sztutowo

- "Tato, musimy wracać po okulary, zostały na plaży". Nie zacytuję, co pomyślałem, gdy to usłyszałem z ust Franciszka. Wracać? Znowu w tym upale na tak daleką plażę, gdy jest się tak blisko miejsca, gdzie mieliśmy zjeść obiad? Z tą ciążącą przyczepką i rozgruchotanym rowerem? To po co było tak miło spędzać przedpołudnie, by teraz znowu się zmęczyć? By się spocić? I to w imię czego?
Teraz łatwiej jest nam zrozumieć, dlaczego wszyscy tłoczą się przy wejściach na plaże w samym mieście, a kilkaset metrów dalej zaglądają tylko nieliczni spacerowicze. Nie chce im się wracać kilometra w upale na posiłek! Ale jak nad tym dłużej pomyśleć, to jednak dużo tracą. Nie mogą spokojnie pograć we frisbee, poczytać książki w ciszy, pokąpać się bez obaw o swój portfel. A nam to przypadło w udziale, trzeba było tylko chwilkę spędzić na rowerze. "O, już je mam" - Franciszek wyrywa mnie z zadumy. A więc z powrotem pedałujemy do Krynicy. Rybka i dwadzieścia kilometrów (bagatelka) do Stegny bądź Sztutowa. Niestety różowo nie jest. To nie Green Velo, gdzie ktoś pomyślał o rowerzystach i ich potrzebach. To R64, transgraniczny szlak rowerowy wzdłuż Zalewu - częściowo nieprzejezdny (trzciny zarosły drogę), częściowo trudny do przebycia (piasek po kolana - przecież to wydmy!), częściowo zaś poprowadzony ruchliwą szosą. Na szczęście na szlaku objawia nam się wieża katedry w Elblągu. Nasz cel wydaje się być w zasięgu wzroku, ale na drodze staną nam jutro kanały i niewielka ilość mostów. Wieczorem tylko stylowe zdjęcia na plaży przy zachodzącym słońcu, potem jajecznica z sześciu jaj, zrobiona na przenośnej kuchence i możemy już się kłaść spać. "Tylko uważaj i nie zgnieć okularów podczas snu, jeszcze Ci się przydadzą, jutro mamy najwięcej do przejechania".


Dzień 4: Żuławy Elbląskie: Sztutowo - Elbląg 

- "Tato, gdzie spakowałeś moje okulary?". Już mieliśmy wyjeżdżać, wszystko było zapakowane do drogi, gdy padło to pytanie. Jak to gdzie? Muszą być zwinięte razem z namiotem! Z lekkim opóźnieniem, Franek w lekko zgiętych okularach, wreszcie asfaltem i wreszcie po płaskim, ruszyliśmy zanim słońce zaczęło przypiekać. Kanały, mostki, liczne ujścia Wisły, szpalery sadzonych pod linijkę drzew. Polska Holandia, choć bez wiatraków, prawie bez zabytków i mocno zapuszczona. Dziś nie mam już żadnych wytłumaczeń w odpowiedzi na pytania, dlaczego jadę tak wolno. Franek czuje się oszukany, jakby znowu jechał z chmarą sióstr. Nagle na horyzoncie pojawia się wieża katedralna elbląska. Już tak blisko. Droga jednak kluczy wśród monotonnego krajobrazu, a kościół wcale się nie przybliża. Za Nogatem mamy z powrotem wjechać na Green Velo. Szukamy go. Na mapie przecież jest. Szkoda, że nie ma go w terenie. Sami musimy znaleźć drogę. Na ogromnym polu kapusty, mój syn traci cierpliwość - "Gdzie my jedziemy?". Upał niemiłosierny. Docieramy, wreszcie do Kanału Jagiellońskiego. Nie zgubiliśmy się, tu powinno być Green Velo. I rzeczywiście jest, ale dopiero na rogatkach Elbląga. Mamy mnóstwo czasu do pociągu powrotnego, wchodzimy więc na wyżej wspomnianą wieżę, a także udajemy się do pobliskich Raczek Elbląskich - najniżej położonego miejsca w Polsce. Na pytanie o następny męski wyjazd, Franciszek odpowiada też pytaniem. "Może pojedziemy na spływ?"
 

poniedziałek, 24 lipca 2017

Kaszuby czyli Saltkrakan

W tym roku minęły dwie okrągłe (dziesiąte) rocznice. Pierwszą ogłosiliśmy wszem i wobec (wyprawa z siedmiomiesięcznym Frankiem do Meksyku), a drugą zupełnie ukryliśmy. Im głośniej mówiliśmy o naszych spektakularnych, zagranicznych wyjazdach, tym bardziej przemilczaliśmy fakt, że mamy takie miejsce na Ziemi (pięć kilometrów piaszczystą drogą do najbliższego, małego sklepiku, a dziesięć do lepiej zaopatrzonego), gdzie jeździmy rok w rok od dziesięciu lat - siedzimy tam w jednym miejscu zwykle przez tydzień: grając w gry planszowe i karciane, narzekając na pogodę, skacząc na bombę do zimnego jeziora, bądź płynąc na jego drugi brzeg, zbierając grzyby i jagody, robiąc codzienne obchody wśród zwierząt, objadając się świeżymi mlecznymi przetworami, czy grzejąc się przy ognisku. Teraz więc nadszedł czas, by przyznać, że Kaszuby to nasze Saltkrakan - kraina, gdzie czas płynie (na wykonywaniu najprostszych czynności) wolniej  i do której zawsze można beztrosko powrócić.
 
Oczywiście uważny czytelnik naszego bloga mógł zapamiętać kilka wpisów, wzmiankujących o naszej kaszubskiej miejscówce, z której mogliśmy robić bliższe czy dalsze wypady po północnej Polsce. Z nich opisaliśmy drobną część, bo tylko idealny dojazd na miejsce, spływ Wdą, spacer po Borach Tucholskich, zjazdy po wydmach w Słowińskim PN oraz zwiedzanie ujścia Wisły. Jedynie w czeluściach naszej pamięci pozostało zwiedzanie: zamków w Malborku, Kwidzynie, Radzyniu Chełmińskim, Kruszwicy; starówek w Gdańsku, Toruniu, Bydgoszczy, Grudziądzu (w tym roku); portów (i plaż) w Gdyni, Darłowie, Ustce, Łebie i na Helu. Nie wspominając oczywiście o kaszubskich mega-atrakcjach, jak Wdzydze Kiszewskie, zamek w Bytowie, góra Wieżyca, czy gockie kręgi w Węsiorach. Aby więc zrehabilitować Kaszuby wspomnę, co zrobiliśmy tam i w okolicy w tym roku.




1. Gdańsk i Europejskie Centrum Solidarności
Gdańsk to wielki plac budowy, od naszej ostatniej wizyty na Starówce tyle się zmieniło ... Przez przypadek na przykład zawędrowaliśmy do oddanego w tym roku do użytku mostu zwodzonego. Ale główną atrakcją było Centrum Solidarności. Okazało się, że dla Franka, Róży i Łucji to strzał w dziesiątkę. Audiobooki, w które się zaopatrzyliśmy miały dwie wersje: dla dzieci oraz dorosłych, więc nieletni siedzieli zasłuchani w historię małej Wiktorii, której milicja zabrała tatę. Problem stanowiła tylko Ninka, biegająca wokół kabin suwnicy, milicyjnego stara, okrągłego stołu czy sejmowej mównicy. Mi nie udawało się przystanąć, więc ekspozycję chłonąłem patrząc głównie na aranżacje przestrzeni, a te robiły wrażenie. Białe schody donikąd jako zwieńczenie "karnawału Solidarności", ściana z plakatami wyborczymi z czerwca '89, żółte kaski zwisające z sufitu i rozświetlające mrok pierwszej sali, czy kończący wystawę napis "Solidarność", złożony z białych i czerwonych karteczek, na których zwiedzający mogli opisać swe wrażenia. Poczułem się jak w mega-interaktywnym bangkockim Museum of Siam, które opisaliśmy w tym wpisie - co oznacza dla mnie (laika, jeśli chodzi o takie miejsca) światowy poziom.







2. Kaszubska Marszruta
Gdy zaczął siąpić deszcz, dopadło mnie załamanie. Nie miałem mapy szlaku (mały jpg, który oglądałem w komórce mi nie wystarczał), nie zaplanowałem zawczasu trasy, byłem odpowiedzialny za większą grupę niż zwykle, w dodatku Łucja zaczęła narzekać od samego wejścia do samochodu, że nie chce jechać na rowerze. Ale skoro przejechaliśmy już kilkadziesiąt kilometrów samochodem, nie mogliśmy się wycofać. Na parkingu pod Urzędem Miejskim w Brusach podjąłem brzemienną w skutkach decyzję. Pojedziemy dalej na południe do Męcikału i zrobimy najkrótszą możliwą pętlę - długości 19 kilometrów, przez Mylof. Trasa nie okazała się niestety zbyt urokliwa. Najpierw szutrową drogą wzdłuż Brdy (bez specjalnych widoków), potem mało uczęszczaną drogą asfaltową przez bór (z przystankiem na poziomki - pycha!), a na końcu specjalnie wybudowaną ścieżką wzdłuż ruchliwej drogi. Ogólnie nie było warto jechać aż tak daleko z przyczepką rowerową, by pokonać tak zwykłą trasę. Jedyny plus - mamy już mapę, bo odpowiedzialna osoba pojawiła się w Urzędzie, kiedy wracaliśmy do domu. W przyszłym roku więc tu wrócimy i pokonamy bardziej malownicze odcinki!


3. Wycieczka za jezioro
Słońce świeciło, nie trzeba było pakować rowerów na dach samochodu, humory dopisywały, całość trasy dokładnie zaplanowana - tak rozpoczęta wycieczka nie mogła się nie udać. Długo myśleliśmy, że na drugim brzegu jeziora nie ma nic ciekawego. Tylko las. Aż nagle się okazało, że sąsiednia gmina przygotowała infrastrukturę dla rowerzystów, pokrywając większość swej powierzchni ścieżkami rowerowymi - zdatnych nawet dla przyczepek rowerowych. Trzeba było tylko po piachach przejechać wokół jeziora.
Gdy znaleźliśmy się po wielu godzinach i przejechaniu 23 kilometrów na drugim brzegu, patrząc na pomost i dom naszych gospodarzy, mieliśmy prawo być zadowoleni, do domu mieliśmy jeszcze z 5 kilometrów (znaleźliśmy tam całą reklamówkę maślaków), ale do tej pory dzieci bawiły się na placu zabaw w mini-kurorcie Sominach, zjadły zapiekanki w Studzienicach i wygłupiały się na asfaltowej drodze przez środek lasu, po której nie przejechał przez godzinę żaden samochód. Łucja tam szalała. Jechała szczęśliwa slalomem po utwardzonej nawierzchni. Jakby zapomniała, że miała w nogach prawie dwadzieścia kilometrów. A najlepsze z tej wycieczki, podobnie zresztą, jak tej na Kaszubskiej Marszrucie, że to dopiero był rekonesans. Dłuższe i ciekawsze szlaki jeszcze na nas czekają po drugiej stronie jeziora.



PS. I muszę na koniec dodać, że te dwie wycieczki rowerowe z dwoma przyczepkami odbyliśmy z Julią i Mateuszem oraz Stasiem i Lilką, którym jeszcze raz chciałbym podziękować za bardzo miłe towarzystwo :).