Od Brodów zaczęliśmy już powrót do domu. Trwał on długo (3 dni), zwiedziliśmy wiele miejsc, przeżyliśmy mnóstwo przygód, ale była to już faza schyłkowa. Myślami przebywaliśmy już w domu, a najciekawsze mieliśmy za sobą.
Miasteczko Lubsko powitało nas obrzydliwym hotelem, a pożegnało po 12 godzinach chorobą Różyczki, która jednak nie przeszkodziła naszej córeczce tego dnia rozkoszować się krótkim płynięciem promem przez Odrę (na rysunku Franka powyżej) czy skakaniem po mocno naoliwionych parowozach w Wolsztynie, z ledwo wygaszonymi kotłami i różnymi śladami obecności maszynistów.
W Poznaniu przygarnęła nas ciocia Ola (za co jeszcze raz dziękujemy), z którą następnego dnia dzięki znacznemu polepszeniu się stanu zdrowia Rosy, udaliśmy się do Wielkopolskiego Parku, do Puszczykowa i Rogalina. Dzieciakom szczególnie przypadło do gustu muzeum Arkadego Fiedlera, gdzie Franio mógł "powspominać" posągi, które widział w Meksyku, patrząc na ich kopie stojące w ogrodzie i gdzie Róża mogła wspinać się na burty rekonstrukcji "Santa Marii" Kolumba i wyobrażać sobie, że płynie w nieznane. Niestety spitfire'a - kolejnej atrakcji w tym niesamowitym, eklektycznym muzeum (bardziej na kształt osiemnastowiecznego gabinetu osobliwości) - jeszcze nie ukończono. Ale następnym razem ...