Opustoszałe, prawie nieoświetlone po zmroku ulice w centrum miasta. Na każdym rogu stoją policjanci – bynajmniej nie po to, by kierować ruchem. Mieszkańcy pośpiesznie się przebiegają wśród zabytkowych domów w stylu kolonialnym. Tak powitało nas miasto Riobamba w środkowym Ekwadorze. Nie znaleźliśmy się tu jednak przypadkiem. Jutro o świcie wsiądziemy do pociągu, by przeżyć zjazd pociągiem z Nariz del Diablo – jedną z największych atrakcji tego andyjskiego kraju.
***
Budowa kolei łączącej dwa
największe miasta Ekwadoru – nadmorskie Guayaquil i położone wysoko w górach
Quito - zaprzątała w XIX wieku umysły wielu inżynierów. Było to dla nich nie
lada wyzwanie. Różnica wysokości między tymi miastami to prawie trzy kilometry.
Ale tak naprawdę największy problem stanowiło sforsowanie jedenastokilometrowego
odcinka Sibambe – Alausi. Stromizny i przepaście w tym miejscu wydawały się nie
do pokonania, aż wreszcie wykorzystano prosty pomysł Ernesta Malinowskiego,
który wiele lat wcześniej wybudował kolej andyjską w Peru. Pociąg, wspinając się
po stromym zboczu, wjeżdża na specjalne bocznice, łączące tory rozmieszczone na
różnych wysokościach góry.
Amerykańscy
inżynierowie doprowadzili kolej do Alausi w 1902 roku, po sześciu latach
pierwszy pociąg dotarł do stolicy. My odbywamy podróż w przeciwną stronę. Z
Riobamba zjedziemy na południe.
Wraz z
promieniami wschodzącego słońca ponad piętrowymi domami zaczyna majaczyć
ośnieżony wierzchołek Chimborazo. Ten wulkan - najwyższy szczyt w Ekwadorze nie
czuje się w tej okolicy osamotniony. po chwili pojawiają się na horyzoncie
kolejne wulkany Na szczęście poranny
spokój w mieście zakłócają jedynie turyści z plecakami, a nie erupcje wulkanów.
Cudzoziemcy zdążają na nieco opustoszałą stację kolejową, skąd raz na dwa, trzy
dni odchodzi pociąg do Alausi. Kasa, gdzie kupujemy bilety to mała szopa
znajdująca się wewnątrz zrujnowanego budynku stacji sprzed stu lat. Ostry
kontrast do tego widoku stanowią same – bardzo ładnie wydrukowane – bilety
okolicznościowe, a zwłaszcza ich cena.
Oczywiście
idziemy w ślady wszystkich zagranicznych turystów i nie zaglądamy do wagonów,
tylko od razu wdrapujemy się na dach. Czekają tam już na nas zarezerwowane
poprzedniego wieczoru poduszki dodające choć odrobinę komfortu naszej
wielogodzinnej wojaży na dachu. Nieliczni Ekwadorczycy wsiadają do wagonów,
dziwiąc się, co może być pociągającego w niewygodnej jeździe na dachu, skoro to
samo widzi się zza szyby. Alternatywą wyłącznie dla turystów jest nieco
groteskowa, kolorowo pomalowana, w zamyśle komfortowa ciuchcia. Podróż owym wehikułem,
jakby bezpośrednio przeniesionym z Disneylandu, trwa o dwie godziny krócej, a
odbywa się ją siedząc w wygodnych fotelach. Czy jednak nie dla ekstremalnych
przeżyć zdecydowaliśmy się zobaczyć Nos Diabła?
Pociąg rusza,
co dla kilku „dachowych” sprzedawców jest sygnałem do rozpoczęcia pracy. Przed
naszymi oczami przewijają się paczuszki z bananowymi i patatowymi chipsami,
banany w cieście, zapiekane pierożki i nieodzowne loli, czyli lizaki dla dzieci, które mają czekać przy torach na
przejazd pociągu i rzucane im słodycze. Sprzedawcy balansują na środku dachu
pociągu, z trudem omijając porozkładane poduszki, plecaki i samych turystów. Obnoszą
swój towar nieustannie kursując między początkiem, a końcem składu. Maszynista
najwidoczniej nie przejmuje się rzeszą turystów na dachu i wędrówkami
sprzedawców, a może wręcz przeciwnie – stara się dostarczyć nam intensywnych
wrażeń. Pociąg szybko rozwija prędkość, przy której wiatr hula w naszych uszach
i wywiewa gdzieś upał poranka. Ale ze spokojem przyjmujemy te uroki jazdy na
dachu – w końcu sami tego chcieliśmy. Monotonię podróży przerywają dopiero dzieci,
które podbiegają do torów, gdy tylko zobaczą z daleka nasz pociąg. Są to zwykle
maluchy – cztero-, pięciolatki, które jeszcze nie muszą być w tym czasie w
szkole. Zwracają w stronę pociągu umorusane buzie i ręce i krzyczą pierwsze
angielskie słowo, jakie poznały: - Loli,
loli!!! Cały pociąg wyciąga pochowane smakołyki - bombony oraz oczywiście loli
i zaczyna się nieformalny konkurs pod tytułem „kto rzuci celniej i bliżej
dziecka”. Zadanie to nie jest wcale łatwe, zważając na to, że pociąg jedzie z
prędkością 30km/h a maluchy nie fatygują się bliżej jak na 10 metrów od torów.
Pierwszy dłuższy
postój wypada w Guamote, gdzie właśnie odbywa się fiesta. Miasteczko pełne jest
Indian w kolorowych ponczach, chustkach, kapeluszach. Na dachach powiewają flagi
w kolorach tęczy. To symbol andyjskich Indian. Jego pochodzenie tłumaczy się w
Ekwadorze złączeniem różnych wspólnot indiańskich, które przedstawionych przez
poszczególne kolory, w jeden ruch polityczny. Jednak najprawdopodobniej jest to
symbol starszy niż jakiekolwiek partie polityczne; nie wykluczone, że to
jeszcze artefakt z epoki Inków. Podobne flagi powiewają między innymi w peruwiańskim
Cuzco i w miejscowościach boliwijskich, choć ich znaczenie tłumaczy się tam
inaczej niż w Ekwadorze.
Indianie
zebrani na stacji bacznie przyglądają się turystom, a turyści z nie mniejszym
zainteresowaniem Indianom, bo mają na co patrzeć. Dzieciaki na szkolne mundurki
narzuciły obowiązkowe poncha –
przeważnie wzorzyste w jaskrawych, nasyconych kolorach, tak charakterystycznych
dla estetyki tutejszych Indian. Dzieci, które nie chodzą do szkoły miały
możliwość przywdziać strój w pełni tradycyjny. Czerwonym poncho towarzyszą granatowe bądź zielone spódnice, a stroju
dopełnia obowiązkowy męski kapelusz. Te typowe stroje ludowe nie są bynajmniej
dziełem rąk ich właścicieli. Indianie zaopatrują się w nie w specjalnych
sklepach, gdzie w równych rządkach wiszą szale, poncha, szerokie wełniane spódnice i koszule. Ceny owych części
garderoby są, jak na dochody tutejszej ludności, astronomiczne. Dlatego też
większość Indianek posiada jedną bądź dwie spódnice, w których chodzi bez
przerwy. Dopełnienie tradycyjnego stroju stanowią okazałe złote kolczyki,
ozdoba również droga.
Żywe kolory
strojów Indian to jedynie część feerii barw w Guamote. Wszystkie domy centrum
miejscowości, które bezsprzecznie stanowi dworzec kolejowy, są pomalowane w
odważne zestawienia kolorystyczne. Drewniano-gliniane konstrukcje w stylu
kolonialnym przyciągają wzrok krwistą czerwienią, seledynem i granatem. Jakże
różnią się te budynki od większości domków widzianych przez nas w dalszej części
podróży. Małe chatki z cegły adobe,
zwykle nie otynkowane, swymi ziemistymi barwami nie wyróżniają się znacznie z
otoczenia.
Kolejny etap
naszej niezbyt spiesznej podróży biegnie przez tereny pustynno-bezludne.
Pamiątką po tym odcinku są nasze mocno przykurzone ubrania. Przestajemy się
jednak dziwić, że tutejsze dzieci są tak umorusane. Kaktusy i agawy to jedyne
formy życia, które widzimy przez te kilkadziesiąt minut, zanim nie przebijemy
się ciasnym wąwozem do zupełnie odmiennej scenerii.
Teraz pociąg
sunie wśród pól zawieszonych wysoko nad naszymi głowami. Jesteśmy coraz bliżej
gwałtownego spotkania Andów z dolinami u ich podnóża – coraz bliżej Nosu
Diabła. Dlatego często mamy okazję oglądać duże różnice wysokości, strome
zbocza wcinają się w głębokie doliny, pełne strzelistych eukaliptusów, a podróż
torami przyklejonymi do stoku daje przedsmak emocji, które czekają na nas na
ostatnim etapie przejażdżki. Szachownica pól tnie wzgórza na kolorowe plastry.
Kilka odcieni zieleni, brązów i żółci – wszystko mieści się na jednym
wzniesieniu, ponieważ tutejsze poletka są niewielkie i okupują każdy wolny
kawałek – od podnóża aż do szczytu.
***
Ostatni
przystanek przed diabelskim zjazdem to miasteczko Alausi. Podczas krótkiego
postoju do pociągu dołącza się bardzo wielu turystów zagranicznych. Wsiada również
grupa studentek turystyki – są jedynymi Ekwadorczykami na dachu pociągu. Dla
nich jest to wycieczka „szkoleniowa”. Gdy pociąg rusza dziewczęta przez cały
czas notują własne spostrzeżenia oraz informacje, które wykłada im usadowiona
na poduszce pani profesor. Dzięki takiemu sąsiedztwu mamy darmowego,
wykwalifikowanego przewodnika.
Od stacji w
Alausi nasza podróż nabiera rumieńców. Nie bez powodu ten odcinek torów
budowniczy linii uważali za najtrudniejszy, a motorniczy i pasażerowie za
najniebezpieczniejszy. Pociąg rozpędza się zjeżdżając w dół doliny, a ostre zakręty
mijamy zdecydowanie zbyt szybko. W żołądku zaczynają pojawiać się motylki,
które mnożą się, gdy odważamy się wychylić za barierkę na skraju dachu. Pociąg
ledwo mieści się na wąskiej półce wykopanej w ścianie zbocza! Tuż pod jego
kołami otwiera się długa droga, jaką musi przebyć nasz wzrok by zajrzeć w głąb
doliny. A tory trzeszczą i popiskują pod naporem kilkuset ton naszego pojazdu.
Nic dziwnego. Gdy mamy szansę przyjrzeć się im z bliska okazuje się, że podkłady
to zwykłe gałęzie i popróchniałe deski. Cud, że wytrzymują kilkanaście razy w
tygodniu takie obciążenie. Nitki torów przecinają Nos Diabła na kilku poziomach
– ułożone nad sobą jak kolejne warstwy piętrowego tortu. Będąc na najwyższym
„piętrze” można zobaczyć kolejne tory leżące kilkadziesiąt metrów niżej, z dołu
zaś skała wygląda jak przeorana na różnych wysokościach. Tylko w ten sposób
inżynierowie mogli pokonać ten diabelski podjazd. Pociąg pokonując zygzaki, wjeżdża
na bocznicę, by następnie zjechać już tyłem na niższy poziom torów. Tym samym
nasz wagon znajduje się raz na początku, raz na końcu składu.
W Sibambe pociąg zatrzymuje się po fascynującym zjeździe. Tu ukazuje się nam w całej okazałości górujący nad doliną Nos Diabła – wielki, trochę orli. W ciągu godziny pokonaliśmy jedenaście kilometrów i znajdujemy się teraz prawie tysiąc metrów poniżej Alausi. Pod nami zaczynają się już tereny tropikalne. Świadczą o tym kłębiaste, białe chmury zbierające się u stóp doliny rzeki Chanchan, poniżej Sibambe. Nie czuje się już tu w tej małej mieścinie andyjskiego suchego powietrza. Panuje tu upał, a wilgotność powietrza też znacznie się zwiększyła. Nasz postój trwa kilkanaście minut. W Sibambe nic nie przyciąga naszej uwagi. Znajdują się tu tylko ruiny stacji kolejowej i kilku zabudowań, a także groby robotników, którzy zginęli przy budowie tego najniebezpieczniejszego odcinka kolei transandyjskiej.
Dalej niestety
nie pojedziemy pociągiem. W latach osiemdziesiątych El Nino zniszczył niemal
doszczętnie sieć kolejową w Ekwadorze. Odcinek z Riobamba do Sibambe to tylko
szczątek dumnej kolei przez Andy. Czeka nas jeszcze powrót tą samą drogą do
Alausi ...