Dziś doświadczyliśmy przyjemności, na którą ostrzyłam sobie zęby już przed wyjazdem. Hammam. Czyli miejsce spotkań towarzyskich, poszukiwania żon dla synów, ubijania interesów. Miało być niemal magicznie, a było prozaicznie. Poszliśmy do lokalnego, prostego hammamu tuż za rogiem, by mieć doświadczenie prawdziwe, a nie wykreowane dla turystów. Było aż za prosto. Nagie baby rzuciły się na mnie, wysmarowały czarnym mydłem, wyszorowały mnie do żywej skóry (doświadczenie nawet przyjemne, a efekt powalający - mam skórę jak niemowlę), a potem wygniotły w mokrą posadzkę masażem. Joasia i dziewczynki jedynie się polewały gorącą wodą, ale Pita w tym samym czasie przeżywał katusze w rekach rosłego murzyna, który niemal przetrącił mu kręgosłup, wciskając kolano w plecy i wyłamując ręce.
Tak zmaltretowani ruszyliśmy w miasto, które nie ma zbyt wiele do zaoferowania, jeśli chodzi o zabytki, ale coś znaleźliśmy. Na przykład pałac el Badi, który niegdyś zachwycał przepychem obcych ambasadorów, a dziś jako wielka ruina imponuje jedynie odwiedzającym go turystom.
Po południu zjedliśmy tradycyjnie harrirę na Jama el Fna, a Pita, Franek i Joasia odważnie połykali prażone ślimaki. Nawet Róża wzięła do buzi, ale wypluła, wiec nie wiadomo, czy ma zaliczone. Potem już tylko celowo pobłądziliśmy w okolicznych sukach, którym zamierzamy przyjrzeć się bliżej jutro.