Pokazywanie postów oznaczonych etykietą parki narodowe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą parki narodowe. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 23 czerwca 2009

Podlasie rulez!

Czekam cały czas na zdjęcia z Beskidu Niskiego, więc dziś może napiszę o tym wyjeździe do Milewa, o którym wspomniała jakiś czas temu Just. Z tematyką tego blogu będą się wiązać jednak tylko dwa mgnienia: krótkie pobyty w Tykocinie oraz w Kurowie.


Tykocin przywitał nas deszczem, a na miejscu okazało się, że zamek w tym roku odczuł skutki kryzysu, nie pnie się w górę jak w poprzednich latach. A o tym, że mają powstać jeszcze dwa skrzydła budowli świadczyły tylko potężne fundamenty. A fakt, że nie kręcił się wokół nich ani nawet cień człowieka nie napawał optymizmem. Oprócz „największej twierdzy bastionowej na terenach rdzennie polskich” udało się zaliczyć synagogę, gdzie ja podziwiałem naścienne malunki, a Franio sprawdzał akustykę wnętrza.


Kurowo to godna siedziba Narwiańskiego Parku Narodowego. Ciekawy dworek z parkiem oraz z ekspozycją muzealną, której nie zobaczyliśmy, wieżą z widokiem na bagniska, na którą ku radości niektórych (Franek) i zgrozie innych (dziadkowie) się wdrapaliśmy, aż wreszcie świetną kilometrową kładką dydaktyczną wzdłuż rzeki wśród trzcin. Co było na niej inne niż na wszystkich do tej pory przechodzonych ścieżkach? Widać było przy kolejnych odnogach Narwi drogowskazy pokazujące, w którą stronę płynąć, by nie zgubić się w labiryncie rozwidlających się koryt i pogmatwanych dopływów. Zdecydowanie ciekawiej niż na Biebrzy. Pierwszy rekonesans utwierdził mnie w przekonaniu, że to świetne miejsce na kajak, czy też w naszym przypadku - przepastne canoe.

 





























A na koniec kolejny argument za kulturyzacją natury.
Prawie sto lat temu pod koniec lata mój pradziad wraz z moim dziadkiem – wtedy młodym chłopakiem - jeździli na swoją łąkę, która znajdowała się na terenie podmokłym – tuż przy Biebrzy. Przebywali tam kilka dni z dala od domu, by kosić łąkę, która jedynie w tym okresie była dostępna w miarę suchą stopą. Ścinali tamte trawiasto-trzciniaste nieużytki, bo szkoda było przeznaczać na paszę dla zwierząt cenne przydomowe grunty. Późną jesienią, gdy pierwsze mrozy ścinały bagnisko, zwozili to siano do stodoły. Teraz oczywiście nikt nie podejmie takiego wysiłku i o łąkach nad Biebrzą wszyscy by zapomnieli gdyby nie Park Narodowy. Przyrodnicy odkryli bowiem, że to koszenie traw powodowało, że mieszkało tam o wiele więcej ptaków, niż gdyby trawy pozostawały nie ścięte. Co więc teraz robi Park, aby nie zmniejszyła mu się liczba jego skrzydlatych podopiecznych? Skupuje łąki, wynajmuje kosiarzy, a nawet organizuje zawody w koszeniu traw, by przypadkiem ptaki nie odleciały do konkurencji nad Narew ....

środa, 13 maja 2009

Natura vs Kultura

Oczywiście, ze już wróciliśmy. I to dawno. No ale wiadomo - w ciągu dnia to matki czasu nie mają, a jak mają to go wykorzystują na relaks, a nie na pisanie bloga. Wieczorem zaś trzeba poświęcić cenne godziny na romanse z mężem, niebezpieczne w dzień prasowanie, przekopać się przez nowe ofery na Allegro i nowe posty na forum.

Ale czas na relację też wyłuskałam :)
Wyjazd w skali 1-10 (opcja dla Polski) oceniam na 6/7. Pełen punkt w ocenie oderwały chmary komarów, które rzuciły się na nas jak na świeże mięso, beztrosko wkraczające na ich teren.
Fran wrócił z twarzą poznaczoną ukąszeniami - jak po ospie. Chmary komarów
udokumentowałam

Info na które wszyscy czekają - nie nie spotkaliśmy Palikota. Ale i tak spore tłumy zwiedzające Kozłówkę w piątek 1 maja sprawiły, że wnętrz pałacu nie obejrzeliśmy. Z zewnątrz natomiast prezentował się tak

Większość wyjazdu upłynęła nam pod hasłem "natura versus kultura". Spacerując po kładkach szlaków Poleskiego Parku Narodowego dyskutowaliśmy jak to człowiek najpierw "uprawia" krajobraz, potem go porzuca, pozwala mu zarosnąć nieco, a następnie stwierdza, że to świetne, dzikie i naturalne miejsce, doskonałe na park narodowy. Nie zrozumcie mnie źle. To w żadnym razie nie jest krytyka! W końcu prawdopodobnie dżungla amazońska przeszła ten sam proces, a to przecie najdziksza dzikość na świecie i kwintesencja triumfu natury! Z PPN jest podobnie. To pozostałość stawów, "uprawnych" bagienek i jezior. Czasem trzeba by się cofnąć do XVIII czy XIXw by zobaczyć owego bagiennego rolnika, ale on tam był! Nasze mieszczuchowe umysły zafascynowała gąbczastość bagien. Druga niecodzienna rzecz - dziwne uczucie jakie daje wkraczanie na ten podmokły teren po kładce. Tak jakby nas tam do końca nie było, tylko spacerujemy nad i obok.







Mój mąż ma niezwykłą umiejętość wyszukiwania miejsc nikomu nie znanych, albo prawie nikomu, a na pewno nie mi. Zazwyczaj okazują się one być albo mega niewypałem (jak na tym wyjeździe wieża gdzieśtam, której nawet nie uwieczniliśmy na zdjęciach) albo super atrakcją, jak zamek w miejscowości Krupe, który niniejszym prezentuję.




Mimo, że często narzekam na te ukryte atrakcje, to w sumie jestem Picie wdzięczna. Bez mego prywatnego kaowca zwiedzałabym sztampowo i wielu miejsc bym w ogóle nie poznała. Zresztą na tym wyjeździe sztampowo też było - Lublin i Kaplica Św. Trójcy na przykład. Ale nie żałujemy. Dzieci szczęśliwe i pięknie udokumentowane :) Czasem Pita musiał nosić oboje na raz (jedno w nosidełku na stelażu, drugie w chuście), ale robił to chętnie w ramach wyrabiania kondycji przed męskim wyjazdem w góry. Na koniec nasze sielankowe maluchy. W tle jeden z hajlajtów naszej wycieczki - pałac Potockich w Radzyniu Podlaskim.




wtorek, 6 stycznia 2009

Roztoczaki

Ostatnie dni grudnia 2008 roku - nasza skodzina stoi na drobnym śniegu, Franek ma zasikane spodnie, Róża jak to Róża - ryczy, a zamek Krzyżtopór z tego miejsca, jak zresztą ze wszystkich innych, nie wygląda imponująco.

Pierwotny plan zakładał wyjazd sylwestrowy w powiększonym gronie. A i tak skończyło się na tym, że „roztaczaliśmy się” sami, by ostatecznie spędzić cały 31 grudnia na Ursynowie. Oprócz tych niedociągnięć wszystkie atrakcje zostały przez nas zobaczone bądź obchodzone. No może prócz pomnika świerszcza w Szczebrzeszynie, który zobaczyliśmy tylko z pędzącego samochodu.

Jak już wyżej wspomniałem Krzyżtopór rozczarował (przynajmniej mnie). Jest zbyt rozległy jak na ruinę, zdecydowanie mało malowniczo położony – wśród "budek z piwem", przedszkola i kilku domków, pokryty niechlujnymi daszkami, a wreszcie zbyt niebezpieczny dla dzieci. Najlepiej się prezentuje z lotu ptaka, choć to dla turystów widok na razie nieosiągalny.



Sandomierz, Zwierzyniec, Zamość. Nazwy mówią same za siebie. Setki internautów je opisują codziennie od góry i od dołu. Po co więc mnożyć kolejne kilobajty! O Zamościu mogę tyle dodać, że odbudowywane są fortyfikacje, więc dopiero w listopadzie 2009 nie będzie tam rozkopów i rusztowań.
Na Bukowej Górze w Roztoczańskim PN jako świeżo nawróconych (w Puszczy Białowieskiej) miłośników przyrody wprawiły nas w zachwyt zmieniające się wraz z wysokością piętra roślinności. Sosna, świerk i buczyna karpacka prawie w ogóle się ze sobą nie mieszały, następowały jedne po drugich Ale nie dzięki buczynie ta wycieczka zapadła mi tak głęboko w pamięć. Co prawda w przewodniku było napisane, że na szczyt prowadzą schody, ale ... Po pierwsze przewodnik przeleżał już na półce ponad dwadzieścia lat, po drugie nie precyzował ani ilości stopni, ani wysokości wzgórza, po trzecie kto uwierzyłby, że na Roztoczu może być tak wielka góra. Więc okazało się to, co się okazać miało. Róża swoje już ważyła, a wózek od niej z dwa razy więcej. 


































Oblodzone i strome stopnie, podobnie jak ich ilość raczej zachęcały do odwrotu niż do próby wspinaczki. Gdyby nie samotny biegacz, który w połowie podejścia chwycił za wózek i pomógł go dalej tachać nie wiem, czy sama ambicja wystarczyłaby na sforsowanie Bukowej Góry.
Na szczęście trudy zostały nam wynagrodzone rozległym widokiem na okoliczne wzgórza.

Przez dwadzieścia osiem lat życia żadne z nas nie słyszało o szumach na Tanwi, aż nagle stały się jednym z 7 naturalnych cudów Polski. Szkoda byłoby więc będąc w pobliżu nie zaliczyć kolejnej pozycji również z takiej listy.

Szumy to może nie wodospady Iguacu, ale nie można im odmówić uroku :) Malownicze, szczególnie w scenerii zimowej, szumiące naprawdę i rozłożone na całkiem sporym odcinku rzeki. Słońce świeciło, mróz był porządny, ale spacer nad tym cudem Polski to jeden z przyjemniejszych momentów naszego wyjazdu.
Dodam jeszcze od siebie, że wyjazd zimą z maluchami wymaga naprawdę sporych pokładów cierpliwości i samozaparcia. Mi go nieco brakowało i nie wiem czy zdecyduję się powtórzyć taką wyprawę.

niedziela, 25 maja 2008

Żebra żubra

Wyjazd do Puszczy Białowieskiej był dla nas wyjątkowy. Po raz pierwszy w naszej podróżniczej karierze musieliśmy wrócić wcześniej i w dodatku z tak błahego powodu, jak brak pieniędzy na koncie. Dlaczego tak się stało?



Może zadecydował drogi nocleg?
Nie, nic z tych rzeczy. Jak zwykle skąpiliśmy na noclegu i znaleźliśmy coś mega taniego, ale na obrzeżach Puszczy Białowieskiej; z niebezpiecznymi schodami, które trzeba było "murować", by nam Franio nie spadł; a nasze lokum stanowiło wcześniej pokój jakiegoś gimnazjalisty, co zdradzał jego wystrój. A i tak się cieszyliśmy, że coś mamy, bo jak zwykle zabraliśmy się za rezerwację na dwa dni przed wyjazdem, przerzucając się ciągle "Ty dzwonisz ...  ja załatwiłam poprzedni nocleg ... wcale nie, tym razem to Twoja kolej"



To napewno jedzenie w restauracjach!
Też pudło. Jadaliśmy wieczorami w naszej kwaterce makaron z sosem, który sami sobie przygotowaliśmy, a całe dnie byliśmy na kanapkach, słodkich bułkach i bananach. Zresztą zawsze staramy się na wyjazdach ograniczać, by przy okazji zwiększonego wysiłku fizycznego, zrzucić choć jeden zbędny kilogram.



Za dużo jazdy autem?
Fakt, od kiedy mamy samochód uwielbiamy objazdówki. Dwieście kilometrów jednego dnia z trzema, czterema dobrze dobranymi postojami w atrakcyjnych miejscach (gdzie Franek może się dobrze wybiegać), to obecnie nasza ulubiona forma podróży po Polsce. I tym razem udało się taką zrealizować. Ruszając z okolic Zalewu Siemianówka, dotarliśmy do meczetu w Kruszynianach, cerkwi w Supraślu (na zwiedzenie galerii ikon trzeba było czekać kilka godzin, więc ją sobie darowaliśmy), rodzinnej wioski mojego dziadka (wbrew pozorom nie są to Cibory - a Milewo, a Ciborowscy stanowią tam mniej niż jedną czwartą populacji ...),  Tykocina, z jego bajeczną synagogą, drewnianą zabudową, żelaznym mostem i pomnikiem Czarnieckiego. Tym razem wyszło prawie trzysta kilometrów. Ale czy przełożyło się to na wysokie koszty? Nie, bo nasz samochód jest na gaz.



Kosztowne wstępy do muzeów itd?
Ależ skąd, ponad połowę trzydniowego wyjazdu przeznaczyliśmy na spacery po Puszczy Białowieskiej, a to nam nie pożarło oszczędności. Na pierwszy ogień poszła ścieżka dydaktyczna "Wokół uroczyska Głuszec", gdzie zamiast głuszczów zobaczyliśmy środleśną stację dawnej kolejki wąskotorowej, którą przewożono drewno z serca Puszczy. I podziwialiśmy wieś Masiewo okrążoną z każdej strony groźnym lasem. Nie było nam po tych pięciu kilometrach dość, więc przenieśliśmy się w inne miejsce parku i tam przeszliśmy krótszy odcinek do wieży widokowej, skąd rozpościerał się widok na rzekę Narewkę i otaczające ją łąki.
Kolejnego dnia daliśmy niewielki datek w meczecie, zapłaciliśmy za bilety do tykocińskiej synagogi i tyle.
Drugi "puszczański" dzień przeznaczyliśmy na Hajnówkę, podziwianie dębów Królów Polskich, muzeum Białowieskiego Parku Narodowego i zagrodę pokazową żubrów. I te właśnie atrakcje (plus horrendalny koszt parkingu) mogły stanowić większość naszych wydatków.
Niestety fakt, że z wieży w muzeum nie było widać niekończącego się lasu w każdą stronę nie był jedyną porażką tego dnia. Na ścieżce "Żebra żubra" musieliśmy wycofać się z powodu błota, którego nasz wózek nie dał rady sforsować. Ale to nie generowało wysokich kosztów ...




No cóż, chyba powód naszego wcześniejszego powrotu był bardziej banalny. Zbyt niska pensja :(.


piątek, 25 kwietnia 2008

Fantazje Fryderyka Wielkiego

To wyglądałoby imponująco, pionowe ściany Szczelińca Wielkiego przedłużone kilkumetrowymi szańcami, kurtynami i bastionami, kryjącymi arsenały, koszary i wieże obserwacyjne, zapewniającymi panowanie nad częścią Kotliny Kłodzkiej. Fryderyk Wielki musiał się naoglądać saskiego Koenigsteinu, by marzyć o zbudowaniu na pionowej, litej skale twierdzy "nie do zdobycia", chroniącej ledwo co zdobyty Śląsk. Na szczęście na planach się skończyło i najwyższa z Gór Stołowych jest nadal we władaniu "górołazów", a nie turystów wylewających się z autokarów.


My zachęceni sukcesem pierwszego wspólnego trekkingu, postanowiliśmy zbliżyć się do granicy tysiąca metrów nad poziomem morza, więc wchodziliśmy dzielnie do drabinkach, przeciskaliśmy się z nosidłem przez głębokie szczeliny oraz "Piekiełko", gdzie nadal panowała niepodzielnie zima, ciesząc się na koniec widokami pozostałych "stołów".

Oczywiście kilkugodzinny trekking to byłoby dla nas za mało w tak piękny wiosenny dzień, więc uruchomiliśmy skodzinę, by pojechać w inne pasmo górskie czyli Góry Sowie i zobaczyć kolejne marzenie Wielkiego Fryca, tym razem zrealizowane czyli twierdzę srebrnogórską.



Ona też okupuje szczyt, więc jak zaparkowaliśmy na przełęczy dzielącej Góry Sowie od Bardzkich, musieliśmy się nieźle namęczyć, aby wspiąć się do samego jądra tej górskiej fortecy czyli będącego w trakcie remontu Donżonu. Tam zaopiekował się nami przewodnik, prowadząc po kazamatach, pokazując z bastionów, jak wielka to była twierdza, choć teraz w zdecydowanej większości kompletnie zrujnowana i ukryta w gęstym lesie. Stamtąd też było widać rozległe równiny śląskie, do których z Czech wiodła droga właśnie przez tę przełęcz. Nie zobaczyliśmy tylko kolejnych srebrnogórskich atrakcji, czyli wiaduktu kolejowego oraz urokliwego, zabytkowego miasteczka, ciągnącego się aż do przełęczy. Więc po zwiedzeniu fortyfikacji mieliśmy co zwiedzać aż do zachodu słońca.


 PS. Oczywiście twierdza Srebrna Góra jest siódmym z mych dolnośląskich cudów.