Dwa i pół dnia na Marrakesz to jednak dla nas zbyt wiele. Zwiedziliśmy dziś już wszystkie interesujące nas miejsca i około godziny byczyliśmy się na hotelowym tarasie, co do nas niepodobne. Ale i tak nie przebiliśmy Joaśki, której mniej niż skromny budżet nie pozwala nie tylko na wystarczające ilości kalorii, ale też na takie szaleństwa jak zwiedzanie.
My dziś natomiast byliśmy w świetnych miejscach. Najpierw odwiedziliśmy muzeum sztuki marokańskiej, w którym od sztuki ciekawsze było samo muzeum - pięknie odnowiony pałac. Podłogi układane z drobnych płytek ceramicznych w skomplikowane kształty, malowane sufity, rzeźbione łuki... No i przede wszystkim bardziej wyszukany niż odwiedzony przez nas hammam, dający wyobrażenie jak to powinno wyglądać. Szereg pomieszczeń zwieńczonych kopułkami, fontanny, wanny i sczerniała od sadzy kotłownia. Szkoda, że nasze dzieci zachowywały się tam jak bydło i musieliśmy wyjść szybciej niż byśmy chcieli. Spodobała im się za to kolejna atrakcja - medresa, nie spodziewały się chyba, że szkoła może być taka fajna. 180 klaustrofobicznych pokoików z małymi okienkami musiało pomieścić nawet 800 uczniów, którzy korzystali z jednej niedużej umywalni, kilka razy mniejszej od mini meczetu. Dzieciaki z radością gubiły się wśród zakamarków tego internatu (większość małych talibów uczyła się w pobliskim meczecie).
Postanowiliśmy kontynuować zabawę w gubienie się na większa skalę - ponownie wkroczyliśmy do suków. Błądziliśmy bardzo nieudolnie, bo udało nam się zobaczyć wszystko, co chcieliśmy - suk farbiarzy, kowali oraz dawny targ niewolników.
Dzień zakończyliśmy bardzo drogą, miętową herbatą, którą wkupiliśmy się na taras z widokiem na Jama el Fna o zachodzie słońca.
Jak widać poznaliśmy się już nieco z arabską klawiaturą, więc może nie będzie tak źle ze wpisami. Jednak w najbliższym czasie zapewne zamilkniemy, bo ruszamy nareszcie w góry! Miejmy nadzieję, że z mułem. Póki co humory nam dopisują i jesteśmy dobrej myśli.