Co prawda tytuł już zdradza, gdzie jesteśmy, ale zanim napisze coś o nowym miejscu i o tym jak tu dotarliśmy podzielę się starymi zdjęciami i starymi wrażeniami.
Oto obiecane zdjęcia ze spotkania dzieciaków z kociakami:
Oto obiecane zdjęcia ze spotkania dzieciaków z kociakami:
W Tajlandii najprzyjemniejszym miejscem jak dotąd było Chiang Mai, ze względu na klimat - zarówno ten pogodowy, jak i atmosferę miasta. Mniejsze znacznie niż przytłaczający Bangkok, bekpakerskie nadal, więc przyjazne (łatwo np oddać pranie, z czego skorzystaliśmy;)), ale uliczki są malutkie, ciche, klimatyczne, miasto zamiera w ciągu dnia (wszyscy ruszają na organizowane wycieczki i trekkingi), a budzi się wieczorem. Bangkok jest molochem, bardzo efektownym (sto lat za Azjatami jesteśmy), ale przytłaczającym, głośnym, okropnym. Khao San Road to hałaśliwa imprezownia, pełna naganiaczy i sprzedawców (choć dużo mniej nachalnych niż Turcy i Hindusi), zupełnie nie w naszym stylu. Tak więc żałujemy, że w Chiang Mai spędziliśmy jedynie 3 dni. I żałujemy, że do Bangkoku przyjdzie nam jeszcze wrócić.
Tajlandia, musimy przyznać, na razie nas nie zachwyciła. Jest ładna, estetyczna, przyjazna, widać że wiedzą jak dogodzić turystom, ale to nie jest taka "egzotyka". Ten kraj jest zbyt bogaty, by nas zaskakiwać. Riksze już widzieliśmy gdzie indziej, nie zaskoczyło nas nic oprócz tego super-hiper metropolitarnego centrum Bangkoku. Ale jest pięknie, ciepło, mają bardzo smaczne jedzenie (nawet, a może szczególnie, na ulicy), ale już widzimy, że to co nas naprawdę kręci to jednak taka Kambodża.
Tu mała dygresja matczyna - okazało się, że w tak cywilizowanym kraju jak Tajlandia pieluchy, słoiczki to jednak dobro luksusowe. Są powszechnie dostępne jedynie w małych ilościach (pieluchy) i bardzo drogie. Lub wcale (słoiczki). By nabyć dużą pakę pieluch udaliśmy się do owego mega wypaśnego centrum. A i tam znaleźliśmy tylko jeden słoiczek, który miałby znamiona obiadku (nie składa się wyłącznie z owoców). Rodzin z dziećmi jest tu bardzo dużo, choć tak liczna jak nasza nadal stanowi lekką sensację.
A jak dotarliśmy do państwa Khmerow? Hm, mieliśmy podróżować 2 środkami lokomocji, a skończyło się na 5... Najpierw busik sprawnie zabrał nas z Khao San, po drodze dzieciaki zaliczyły wymioty, ale dotarliśmy do granicy. Potem pickup do bardziej granicznej granicy, potem na piechotkę przez wszelkie urzędy (po drodze 3 red bulle dla Khmera - ważniaka jako podziękowanie za przepuszczenie nas z dzieciakami szybciej bokiem), potem autobusik do postoju taksówek (jako typowe burżuje wykupiliśmy droższą i wygodniejszą opcję z taksą od granicy), potem taksa, a na koniec riksza po mieście. I tu nas wrednie oszukano. Pan, który albo dostał comission od hotelu, albo nie chciało mu się jechać do naszego świetnego, wypaśnego hotelu z basenem, ściemnił, że uwaga, tamta cześć miasta jest zalana. Daliśmy się nabrać i mieszkamy w nieco tańszym i nieco starszym hoteliku, ale też z basenem. Ale jak to Polacy, postanowiliśmy sprawdzić, czy tamten hotel rzeczywiście jest zalany. Oczywiście ani śladu powodzi w tamtej części miasta. Ale nasz hotel nie ma już miejsc, więc się nie przeniesiemy. Za to jutro mamy szansę powiedzieć naszemu naciągaczowi, co o nim myślimy, bo chce przyjechać zabrać nas na wycieczkę do Angkor. Takiego! Jutro dzień kondycyjny, a mamy tutaj internet za darmo, wiec potem napiszę jak nam się widzi Kambodża (love).
Czekamy na jakikolwiek komentarz, bo nawet nie wiemy, czy ktoś to czyta?