Pokazywanie postów oznaczonych etykietą okolice Warszawy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą okolice Warszawy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 19 czerwca 2015

Selfie z łowiczanką ...


... nie zrobiliśmy. Zabrakło nam śmiałości, siły przebicia, która cechowała wielu innych turystów podchodzących bez cienia wstydu do strojnie ubranych młodych dziewczyn (a nie babć etnograficznych) podczas postoju procesji Bożego Ciała i robiących wspólne fotki z ręki. A one zupełnie nie widziały jak się zachować, nie krzyczały - wzorem różnych lokalsów, których dotąd spotykaliśmy w swych podróżach - "one dollar", nie patrzyły spode łba,  i w ogóle widać było, że pozowanie sprawia im to przyjemność! A my nie wykorzystaliśmy okazji ... Nawet dzieci nie chciały wspólnych zdjęć, bo Łusia pozazdrościła równolatce, że ma przekłute uszy, a w nich kolczyki, a jej rodzice zabraniają. A Róża niespodziewanie przestraszyła się Księżaka roku 2015!


To był nasz pierwszy etnowyjazd z dziećmi. Pokazał nam i dzieciakom, że po egzotykę nie trzeba się wybierać na inny kontynent, wystarczy godzina drogi samochodem. Pasiaki łowickie zrobiły na dzieciakach duże wrażenie (Łusia żałowała, że nie urodziła się w Łowiczu), choć uczestnictwo w procesji już raczej nie, bo źle zniosły upał i tłum. Nas zadziwiło ile osób (w tym kilkuletnich dzieci) zakłada tradycyjne stroje, że jest to nadal dość autentyczne, mimo tłumów turystów. Oczywiście w swym nieprzygotowaniu ominęliśmy Marsz Pasiaków, który przeszedł ze Starego Rynku, gdzie zakończyła się procesja, na Nowy Rynek, gdzie odbywał się festyn ludowy. Po kupieniu pamiątek, wróciliśmy do domu. Miło spędzona niedziela.




wtorek, 14 października 2014

Et in Arcadia Nos



- Co robicie?
- Jesteśmy w Arkadii.
- A co musicie kupić?
- .....
Taki dialog miał miejsce kilka razy podczas rozmów telefonicznych, gdy wybraliśmy się do romantycznego parku koło Nieborowa, który niestety został w świadomości społecznej zdetronizowany przez warszawskie centrum handlowe.


Pojechaliśmy tam niczym młoda para porobić sobie zdjęcia wśród kolorowych liści, jako że byliśmy już tam trzy lata temu, nie spodziewaliśmy się żadnych nowości. A tu całkiem przypadkowo nadarzyła się okazja na nielegalną eksplorację. Dlaczego podczas poprzedniej wizyty przeoczyliśmy Domek Gotycki nie pamiętam, pewnie było nam zbyt zimno, dzieci miały dość itd. Teraz podszedłem do budowli przypominającej gotycką kryptę z romantycznych powieści grozy. Zatrzymała mnie tabliczka, że dalej wstęp wzbroniony, obszedłem więc budyneczek (niestety jak zdecydowana większość pawilonów parkowych niedostępny dla odwiedzających) dookoła i przed wejściem do niego ujrzałem wejście do Groty Sybilli. Niewiele myśląc zapuściłem się wgłąb, a potem namówiłem dzieci na eksplorację. Wszystkie chciały. Róża przełamała swój lęk związany z jaskiniami, mimo że skuleni musieliśmy zagłębić się w ciemność, zanim dotarliśmy do odległego o kilka metrów wyjścia. Tak. Domek Gotycki raz z grotą i kapliczką bije na głowę pozostałe bezkształtne budowle jak Przybytek Arcykapłana, czy Dom Murgrabiego, ale także swój odpowiednik w Puławach. Szkoda, że to miejsce jest tak zarośnięte krzakami i na uboczu, bo ma wielki potencjał.

Całe szczęście, że budynek (zdjeć mam znacznie więcej niż te powyższe) nie podzielił losu kilku innych budowli, rozebranych z rozkazu potomków księżnej Radziwiłłowej, którzy rozebrali szereg nieużywanych pawilonów, by podreperować swój majątek sprzedażą cegieł.

 

Niestety zmian na lepsze od trzech lat zauważyliśmy niewiele. Oczywiście dojazd jest znacznie sprawniejszy, niecała godzina autostradą. Ale nadal renowacja sarkofagu z Wyspy Topolowej jest tylko zapowiedziana, ale niezrealizowana, choć Muzeum udało się pozyskać na początku roku 70 tys. złotych na ten cel. Mam nadzieję, że za lat trzy się to zmieni i Arkadia będzie świeciła takim blaskiem jak ogród wilanowski. 

A na deser porównanie naszych zdjęć z tego samego miejsca (Brama Czasu) z obu wizyt w założeniu arkadyjskim. 


niedziela, 2 lutego 2014

Biegówki z dziećmi dla średniozaawansowanych


Zima wreszcie uderzyła i mrozem i śniegiem, co postanowiliśmy wykorzystać. Jako że już jakiś czas temu zakupiliśmy do naszej wypożyczalni przyczepki z płozami na wyprawy biegówkowe, zniecierpliwieni wypatrywaliśmy śniegu... Teraz gdy się doczekaliśmy, rzuciliśmy się zachłannie do Lasu Kabackiego, biorąc ze sobą aż dwie karoce dla dzieciaków. Trzeba przyznać, ze już sam dojazd do lasu to karkołomne przedsięwzięcie, bo musimy załadować do samochodu dwie przyczepki: Chariot Cougar 1 oraz Nordic Cab, dwie pary nart i kijków, niezbędne akcesoria i jeszcze standardowy ładunek - trzech mało współpracujących pasażerów. Tak więc już na start dotarliśmy zmęczeni ;)




Krajobraz zaśnieżonego lasu dodawał jednak energii. Piękna chwili nie psuła nawet świadomość, że oto wyprzedza nas każdy z licznych narciarzy na trasie. Obciążeni przyczepkami nie byliśmy w stanie śmigać jak oni, ale i tak daliśmy radę nawet łyżwą pojeździć, a dzieciaki nie narzekały na tempo kuligu jaki im urządziliśmy. W połowie przejażdżki zatrzymaliśmy się na mini zimowy piknik z ciastem i gorącą herbatą, a dzieci wykorzystały ten czas na wcielenie się w rolę koni pociągowych. 





W kolejny weekend postanowiliśmy również Frankowi dać szansę potrenowania jazdy na biegówkach. Choć nie były to jego pierwsze próby, i tak zaskoczył nas swoją formą. Z łatwością dotrzymywał mi kroku, a obciążony przyczepką Piotr nie miał z nim szans. Pod koniec wycieczki zmęczony narciarzyk postanowił skorzystać z opcji pomocniczej naszej przyczepki. 




Na następne wyjście zaplanowaliśmy biegówkowy debiut Róży. Tak formuje nam się rodzina biegaczy i jedynie Łucji przypadnie jeszcze rola balastu. 

wtorek, 8 października 2013

Do bunkrów przez błota i piachy

Wśród lasów i wydm Mazowieckiego Parku Krajobrazowego stawiałem u boku rodziców pierwsze kroki jako młodociany turysta, potem przez długie lata za cele najbliższych naszych wycieczek stawialiśmy zupełnie inne rejony. Teraz nadchodzi chyba czas na powrót do matecznika.



Lasy otwockie to nie tylko wyżej wspomniane sosny i piaszczyste wzgórza, ale również śródleśne jeziorka, z których jedno stanowiące "Rezerwat na Torfach" stało się pierwszą atrakcją tej jesiennej wycieczki. Samochód zostawiliśmy na parkingu przy dyrekcji Parku i po kilkunastominutowym spacerze, podczas którego dzieciaki zaopatrzyły się w zapas patyków, znaleźliśmy się na długim, drewnianym pomoście. Umożliwił nam on dotarcie do samego jeziora, poprzez mokradra, szuwary i powalone drzewa. Tam na platformie widokowej - łabędzie, kaczki, niebieska toń wody, jesienne słońce - czego można chcieć więcej od październikowego spaceru ... Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy poprzestali na tym sielskim obrazku, nie dodając do niego potu, nerwów i znoju.



Pokrzepieni kanapkami i gorącą herbatą z termosu ruszyliśmy w bardziej ambitną trasę. Do bunkrów na Dąbrowieckiej Górze miała nas doprowadzić tzw. Czerwona Droga; utwardzony przez Niemców - podobno gruzem ze zburzonej Warszawy - dojazd przez sosnowy las do fortyfikacji na wydmach. Gruz jednak tylko od czasu do czasu wystawał spośród złocistego piachu; przydał się więc zestaw trekking do przyczepki rowerowej, bo nie wyobrażam sobie pchania wózka po takiej nawierzchni przez pięć kilometrów. A ciągnięcie to całkiem inna historia. Oczywiście zanim dotarliśmy do bunkrów, wielokrotnie dopadało nas zwątpienie i tylko mojemu (nadludzkiemu) uporowi nie wycofaliśmy się, będąc sto metrów od celu, ukrytego wśród pobliskiego pasma wydm.





Niemieckie bunkry z 1944 zachowały się w dość dobrym stanie. Wnętrze jednego z nich zostało świetnie odtworzone, łącznie z pryczami, amunicją, plakatami, frywolnymi zdjęciami pań z epoki i z ruchomymi śluzami przeciwgazowymi. Jakby niemieccy żołnierze wyszli właśnie na przepustkę i pozostawili placówkę nieobsadzoną. Drugi jest w fazie odkopywania, zapewne wkrótce i on zapełni się ekspozycją.






Choć wracaliśmy w rytmie grających nam kiszek, powrót przysporzył nam znacznie mniej nerwów. Wiedzieliśmy już doskonale jaki dystans dzieli nas od samochodu, a dzieciaki odliczały kolejne skrzyżowania leśnych dróg.

wtorek, 14 maja 2013

Rowerowy debiut Franciszka i Róży

Tegoroczna majówka upłynęła nam pod znakiem dwudniowej wyprawy z przyczepką rowerową na trasie Ursynów - Czersk - Ursynów.


Dystans, który zaplanowaliśmy (czyli nieco ponad 30 km w jedną stronę) wydawał nam się zbyt forsowny dla Franka. Wcześniej nie mieliśmy na koncie żadnej dłuższej wycieczki niż dziesięć kilometrów, a i takie często kończyły się narzekaniem. Dlatego też postanowiliśmy zamontować do roweru trail gator, by w razie katastrofy pociągnąć choć trochę synka do celu. Oczywiście holu nie udało mi się prawidłowo zamontować, nie nadawał się zatem do użycia. Ale przynajmniej profesjonalnie wyglądał.



Po drodze czekały nas problemy nie tylko sprzętowe, bo wszystkie prognozy zapowiadały obfite opady. Wyruszyliśmy pełni lęku, czy nas nie zmoczy. Dziewczynki były w najlepszej sytuacji, ich przyczepka miała plastikowe dno, porządną osłonę przeciwdeszczową, więc nie miały się czego obawiać. Rowerzyści wręcz przeciwnie. Na szczęście skończyło się na strachu. Kropić zaczęło dopiero, gdy zajeżdżaliśmy już na nocleg (jakże się zdziwili właściciele, że tam dotarliśmy!), ale czarne chmury kłębiły się nad nami przez całą wycieczkę, gdy my musieliśmy się przedzierać przez błota i omijać wielkie kałuże. Ogromną niespodziankę sprawiła nam Róża. Najwidoczniej czegoś nam pozazdrościła, bo gdy zaczęła się asfaltowa nawierzchnia zaczęła domagać się zamiany, co zmęczony Franciszek chętnie podchwycił i bez problemu przystał na to, że siostra zaanektuje jego rower. Tym samym trail gator okazał się niepotrzebny, bo nasz pierworodny znalazł godnego siebie (choć dwa lata młodszego) zmiennika.



Następny dzień rozpoczęliśmy od zwiedzenia zamku w Czersku - miło zaskoczyła nas zniżka dla rowerzystów. Za najbardziej interesujące uznaliśmy przeróżne machiny oblężnicze wystawione na dziedzińcu: katapulty, perriery, trebusze, tarany ... Po zrozumieniu zasad ich działania ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Niestety trudy dnia poprzedniego dały się dzieciakom we znaki i już tak ochoczo nie pedałowały, skarżąc się na ból nóżek. Dobrym motywatorem były lody w Parku Zdrojowym w Konstancinie-Jeziornej. Ale nie obyło się niestety bez histerii, wrzasków, rzucania rowerkiem. Cóż trudne miłości początki ...



niedziela, 13 lutego 2011

Na wiślanym wale


Dziś, choć dzień mroźny, słońce świeciło już dość odważnie, wprawiając nas w niemalże wiosenne humory. Dzięki temu wstaliśmy wcześniej niż w dotychczasowe weekendy zimowe i chętnie ruszyliśmy na wycieczkę. Postanowiliśmy zrobić rozpoznanie terenu pod wiosenne pikniki, których czas, mamy nadzieję, nadchodzi.


Wybraliśmy się nad dziką, podwarszawską część Wisły, na wysokości Konstancina. Rzeka płynie tam jeszcze zupełnie swobodnie, a z wysokiego wału można obserwować niemal sielskie, mazurskie widoki. Pola, błoto, chaszcze i piękne wierzby płaczące. Gdy się wszystko zazieleni i osuszy na pewno wybierzemy się tam na rowerową wycieczkę połączoną z piknikiem przy ujściu Jeziorki.

poniedziałek, 25 października 2010

Królewskie łowy na niedźwiedzia

Jak ze zwykłego spaceru zrobić niesamowitą wyprawę? Wystarczy dorobić legendę do pięknego miejsca, a następnie ją na tyle odtworzyć, by dzieciaki były wniebowzięte, zapomniały, że nie lubią dużo chodzić i mogły się przy tym obfotografować ze swymi trofeami.



A więc jeszcze w łóżku rozpoczęły się opowieści o dzielnych bojach króla Jagiełły z niedźwiedziem, tak wysokim, że sięgałby do sufitu, po chwili nastąpiło uzbrajanie się drużyny małych naganiaczy w oszczepy (parasole), a potem już spieszne gnanie paliosem w knieje i biegi na małych nóżkach w gęstwinę. Nie mogliśmy tylko dojść do porozumienia, kto jest królem, kto wielkim łowczym, a kto nagonką. Ale czy to ważne? Jak to w polowaniu najważniejsze są trofea myśliwskie! Niedźwiedź napatoczył się na królewski orszak, w najmniej oczekiwanym momencie, bo w trakcie spożywania wody ze źródła. Mógł to przecież zrobić na kładkach biegnących wzdłuż rzeczki, albo zrzucić nas z wiaty, z mostu, z kolejowego nasypu, mógł zaatakować też wśród bagien, a on wybrał źródełko, z którego 23 razy pił wodę Władysław Jagiełło ...
Zdjęciom i pozowaniom z miną zwycięzców nie było końca.
Na koniec zjedliśmy naszego "patyczanego" niedźwiedzia, bez pieczenia, czy gotowanie - jako świeżo złowiony, był jeszcze ciepły.



Ale nawet gdyby ten spacer nie dostarczył nam mrożących krew w żyłach przygód, zapamiętamy go na dłużej, bo uwielbiamy:
- kładki biegnące przez bagna
- kładki biegnące wzdłuż rzek (można patykiem zawracać jej bieg)
- wodę źródlaną.








Zgodnie (we czwórkę) stwierdziliśmy, że spacer do Królewskiego Źródła stanowił największą atrakcję wycieczki, zdecydowanie deklasując pozostałych rywali, czyli pizzę, (o dziwo!) plac zabaw w Kozienicach, a także dwa pałace: kozienicki S.A. Poniatowskiego, a także ten w Małej Wsi, koło Grójca - odzyskany niedawno przez rodzinę Morawskich.



A tu król Władysław Jagiełło we własnej osobie.

środa, 21 lipca 2010

Cóż to była za bitwa!

I nie mówię o tej, którą uwieczniono w serialu "Czterej pancerni i pies" – pod Studziankami (Pancernymi), a o tej, którą stoczyliśmy z krwiożerczymi mrówkami w historycznych dekoracjach. Nasza, w przeciwieństwie do tamtej zakończyła się ucieczką, histerią i ranami nie przynoszącymi chwały. A było to tak.


Zaczęło się od euforycznego wspięcia na T-34, który przystanął podczas marszu na Berlin tuż przed wejściem do skansenu wojskowego w Mniszewie. Potem nie mniej entuzjastycznie wskoczyliśmy do okopów, które były na tyle zasypane, że tylko dzieciakom nie groziłby nieprzyjacielski ostrzał artyleryjski. Nas nie broniłoby nic. Choć trzeba jednocześnie przyznać, że linie okopów i schronów prezentowały się o wiele lepiej niż sprzęt wojskowy. Pordzewiałe, armaty, wozy pancerne, katiusze (niektóre bez rozszabrowanego wcześniej wyposażenia) stały pośrodku sosnowego lasku. Jedyną przewagą skansenu w stosunku do muzeum, była możliwość spokojnego wejścia na każdą armatę, pokręcenia pokrętłami działa przeciwlotniczego, co to oczywiście przyspiesza proces zniszczenia.


 
A potem nas nieświadomych znienacka zaatakowały mrówki, więc większość pobytu Justa spędziła na armatach, przebiegając od jednej do drugiej i broniąc dzieci przed atakiem. Zresztą hałasy i piski charakteryzowały nie tylko nas, ale i innych - nielicznych zagubionych w sosnowym lasku, między wrakami i mrowiskami – turystów.