piątek, 7 sierpnia 2020

Skoki na hopce


 

Patrzeć na zadowolonego syna podczas wakacyjnego wyjazdu; słuchać jego pełnego zachwytu głosu, gdy skacze rowerem na hopce, a wokół rozpościera się rozległy widok na skąpane w słońcu Góry Stołowe, gdy zachęca mnie, bym zdjął wreszcie ręce z hamulców i dał się ponieść krętej serpentynie, gdy opowiada z przejęciem siostrom, jak fajną miał przygodę z tatą, jak przejeżdżał w dzikim pędzie nad przepaściami, a z piskiem opon wchodził w ostre zakręty, filmować go, gdy wybijając na skoczni, tnie górskie powietrze, a potem chce powtarzać każdą ewolucję, by osiągnąć doskonałość; nie musieć go namawiać, by odłożył w końcu telefon, skoro tak wiele jest jednokierunkowych tras rowerowych wokół Brzozowia i część z nich można przejechać dwukrotnie - o takim dniu marzą chyba wszyscy rodzice, spędzający aktywnie czas z dziećmi (bo choć raz się nie słyszą szeptów spiskującej grupki, że za daleko, za długo, bolą nogi, a w ogóle po co to wszystko, przecież są wakacje), tego się nie zapomina, to wspomnienie długo we mnie pozostanie, więc warto zastanowić się nad powtórką tego doświadczenia w przyszłym roku na innych szlakach Singletrack Glacensis, porozrzucanych po najróżniejszych pasmach górskich Kotliny Kłodzkiej, być może nawet w gronie poszerzonym o dziewczynki.






środa, 22 lipca 2020

Poziomki w Babilonie

Ja swoje piąte urodziny pamiętam do tej pory. Dostałem od rodziców wielką remizę strażacką z klocków lego i po raz pierwszy spałem we własnym pokoju. Ninka swoje piąte urodziny też zapamięta na lata. Tatuś już o to zadbał ... i na ten dzień zaplanował 36-kilometrową trasę, którą jubilatka miała pokonać na własnym rowerze. A do tej pory jej rekord wynosił 20 kilometrów - na lody w Konstancinie-Jeziornie i z powrotem.


Wycieczka zaczęła się gorzej niż źle. Po zdjęciu rowerów z naszego bagażnika rowerowego na hak, okazało się, że Ninki rower ma flaka; po otwarciu zestawu łatek okazało się, że nieużywany klej się zdematerializował; po przyklejeniu łatki bez dodatkowego kleju okazało się, że nie trzyma i powietrze nadal uchodzi. Na szczęście byliśmy w porcie w Charzykowych, świeciło słońce, wokół kręcili się optymiściarze, Justa znalazła szybko sklep rowerowy, więc jak tu można było kląć na czym świat stoi?
Z godzinnym opóźnieniem ruszyliśmy wzdłuż wschodnich brzegów jeziora Charzykowskiego trasą, którą poznaliśmy bardzo dobrze dwa lata temu. Świetnie utrzymana ścieżka rowerowa wytyczona w ramach Kaszubskiej Marszruty, lekko pofałdowany teren, widoki na jeziora, zadaszone wiaty, most zwodzony na Brdzie. Nic nas tam nie zaskoczyło. Nowością miał być dopiero odcinek od Chocińskiego Młyna na południe.



Posileni wafelkami (a wcześniej obiadem w miejscowości Małe Swornegacie) wiatę opuściliśmy o 15.30. Przed nami było jeszcze dwadzieścia kilometrów po nieznanych drogach, a cukiernię w Chojnicach, gdzie mieliśmy kupić tort urodzinowy, zamykano o 19.00. Czasu więc brakowało, tym bardziej, że trudno było zgadnąć, czy nogi nie odmówią posłuszeństwa Nince, bądź nawierzchnia nie będzie tak piaszczysta, że trzeba będzie prowadzić rowery. Na szczęście były to tylko strachy na lachy. Połowa trasy wiodła asfaltową, nieuczęszczaną (przez samochody, jak i rowerzystów) drogą, a za Kopernicą, gdzie miały się znajdować największe podjazdy szuterek był całkiem przyzwoity. Czasu więc starczyło na delektowanie się widokami borów i rozlewisk Brdy, na zbieranie poziomek i jagód w Babilonie, a także malin z niemal wszystkich przydrożnych krzaczków. Pod większe górki musiałem co prawdę Ninę podpychać, dzieciaki musiały z nią ciągle grać w zagadki, by zastanawiała się nad odpowiedziami, a nie nad bolącymi nogami, ale widać, że rozstanie naszej rodziny z przyczepką rowerową jest definitywne. A z każdym rokiem nasze rodzinne wycieczki rowerowe będą mogły być dłuższe ...


Lody i spacer po chojnickiej starówce, wieczorna kąpiel w jeziorze, tort i śpiewanie "Sto lat" zakończyły ten pełen pozytywnych emocji dzień.

wtorek, 21 lipca 2020

Czterdzieści mgnień wiosła

Ten spływ (a raczej jak się w międzyczasie okazało - po części hydrotrekking) został perfekcyjnie przygotowany. Buty snorkelingowe do brodzenia po kostki w rzece - zakupione. Wodoodporna torba na aparat i komórkę - nabyta. Kamizelka dla Franka - również. Trasa kilometrowej przenoski przez pola i las - sprawdzona wcześniej, podobnie jak miejsce lądowania na końcu naszego jeziora. Stresik zaczął się dopiero po przeczytaniu, że spływ górnym biegiem Zbrzycy (to niewielki czterdziestokilometrowy dopływ Brdy) należy do przeżyć ekstremalnych, a jej okolice obfitują w bagna.
Ale nic to. Wyruszyliśmy dość wcześnie, aby w porze obiadowej spotkać się w najbliższej miejscowości wypoczynkowej z dziewczynami, którym nie byłem w stanie powiedzieć, ile spływ potrwa. Czy dwie godziny? Czy też czterdzieści? Miało to być mniej więcej dziesięć kilometrów przez po części nieeksplorowane przez kajakarzy obszary lądowe. Być może za ludzkiej pamięci nikt takiej trasy nie przebył ...


Po przyjemnej czterdziestominutowej, rozgrzewkowej przepływce na południowy kraniec jeziora, do pokonania mieliśmy dział wód. Dmuchaniec należało przenieść z dorzecza Wdy do dorzecza Brdy. Na szczęście osiem kilogramów to dla nas żaden ciężar, upał też jakoś specjalnie nie doskwierał, więc kilometr piaszczystej drogi przebyliśmy szybko. Problemy zaczęły się przy zejściu do kolejnego jeziora. Zwalone drzewa, stromizna, kłujące krzewy, a cały brzeg porośnięty trzcinami. Takie piętrzyły się problemy. Efekt - Franka spodnie utytłane w błocie. I przygnębiający widok - świetne miejsce do wodowania - oddalone czterdzieści metrów od pola naszej bitwy.


Przesmyk między jeziorami Małym i Wielkim Sarnowicze z początku przypominał rzeczkę leniwie wijącą się wśród podmokłych łąk. Aż ktoś usypał sobie drogę do domu letniskowego, ciek wodny umieścił w czterdziestocentymetrowej rurze i za tą przeszkodą zaczęło się pierwsze podczas tego dnia bagno. Krok za krokiem prowadząc kajak wśród labiryntu połamanych gałęzi zapadałem się głębiej, bąbelki powietrza bulgotały, smród uderzał w nozdrza ...
Nieświadomi przyszłych doświadczeń przestraszyliśmy się tej niecodziennej dla kajakarza sytuacji i ruszyliśmy dalej przez łąkę. Kolejne jezioro stanowiło krótkie interludium między jednym trzęsawiskiem, a drugim. Wypływ Zbrzycy z jeziora ukryty był w trzcinach, a dalej co rusz leżało zwalone drzewo (gdybym je liczył, naliczyłbym pewnie z czterdzieści), momentami nie opłacało się ciągle wchodzić i wychodzić z pneumatyka, lepiej już było go ciągnąć, brodząc po wodzie (niestety głębszej niż po kostki), bądź nieść wzdłuż brzegu.


Bardzo powolnym tempem zmierzaliśmy w stronę morza, a tu co chwila dzwoni Justa, gdzie jesteśmy, bo one już zebrały jagody i dojeżdżają do Dywanu. Tam się spotkaliśmy i okazało się, że młyn w Dywanie to kompletne przeciwieństwo tego w Pełku, koło którego przechodziliśmy kilkanaście minut wcześniej. Tu - zadowoleni letnicy pijący kawę na altance na stawie młyńskim, tam - zrujnowane budynki oraz zardzewiałe tryby i auta, czekające na czterdziestu złomiarzy. Ale jedno i drugie miejsce odrealnione - leżące w głębokiej dolinie o stromych zboczach - warte przyjechania na dłużej.



Zdopingowani przez dziewczyny ruszyliśmy na ostatni trudny odcinek - z Dywanu do jeziora Dywańskiego. Ilość pni w wodzie znowu nas zaskoczyła. Szuraliśmy po konarach dość często, wokół fruwało czterdzieści ważek, ale jezioro ukazujące się za zakrętem nie oznaczało kolejnej mordęgi, a wręcz przeciwnie upragniony relaks i wypoczynek. Przeciwnie niż na "klasycznym" spływie kajakowym.



Do Somin dopłynęliśmy w diametralnie różnych humorach. Ja uśmiechnięty, choć zmęczony wiosłowaniem i umorusany po pachy jak dziecko, Franek narzekający na pobrudzenia, podrapania, a także pogryzienia pijawek, gdy musiał na chwilę wejść do Zbrzycy.


czwartek, 2 lipca 2020

Kryzys wieku średniego

Podobno - bo sam jeszcze nie znam takich przypadków - niektórzy faceci dotknięci kryzysem wieku średniego kupują sobie motor, paralotnię, sportowy samochód, bądź odnajdują nową "kobietę życia". Ja natomiast zażyczyłem sobie jako prezent na czterdzieste urodziny dmuchany (pneumatyczny brzmi lepiej) kajak.


Bo cóż da więcej wolności? Lekkie to bardzo, da się przenieść (nawet samemu) od jednego dorzecza do drugiego - nawet na głowie, a od pociągu do źródła, od ujścia do autobusu - na plecach (ma specjalne szelki). Z takim kajakiem żadna mielizna nie groźna, bo najwyżej poniesie się go, brodząc po kostki w wodzie. Napompowanie trwa kilka minut, a wiosłowanie mniej męczy niż pedałowanie. Poza tym szlaki wodne są o wiele gęstsze niż rowerowe - świat staje się szerszy. Witaj nowa nadziejo!


Na pierwsze wodowanie wybrałem oczywiście Świder, bo mimo bliskości tej rzeczki od Warszawy, nie został on jeszcze przez nas przepłynięty w całości. Poprzednim razem (bagatelka 5 lat temu) pokonaliśmy odcinek w górnym biegu, do Wólki Mlądzkiej, o czym piszę tutaj.

Spływ sprzed kilku dni okazał się jednak inny niż zwykle i to pod wieloma względami. Nie dość, że z Frankiem odpłynęliśmy prosto z plaży, gdzie wylegiwały się dziewczyny, to wysoki stan wody upodabniał Świder to znacznie większej rzeki, niż jest w rzeczywistości. Miał być on w pełni samodzielny, bez żadnych rad w stylu: "przed drugim mostem jest przenoska z lewej strony", "przez ten jaz spokojnie przepłyniecie, nie trzeba się bać kamieni". Szykowała się prawdziwa przygoda.



Szybki nurt nas porywa, kajak się chybocze, a tu zwalone drzewa. Ciągłe drżenie serca. Ciągła ucieczka przed pytaniami. Czy nie nadziejemy się na schowany pod wodą pień? Czy to szurnięcie nie przedziurawi kajaka? Czy nie zamoczymy elektroniki? Czy jedno wiosło nam wystarczy do trudnych manewrów? Czy brak kamizelek ratunkowych nie okaże się skrajną nieodpowiedzialnością? Ile będzie trwał ten stres? Czy dopłyniemy do Wisły? Ile razy będziemy musieli wysiadać? Dlaczego schodzi powietrze z jednej komory? Dziura czy niedopatrzenie?



Wolność na swoją cenę, dlatego łatwiej było znieść te stresujące momenty rejsu. Ale otrzymaliśmy też swoją nagrodę - dotarliśmy cało do królowej polskich rzek. I planujemy w tym sezonie znacznie dłuższe wypady, bo te cztery kilometry po Świdrze nie zaspokoiły naszej żądzy przygód.


czwartek, 5 września 2019

Żywy skansen


W Maramureš etnograf nie musi niczego szukać. Ma wszystko podane jak na talerzu. Wisi to wszystko na stodole, chodzi po ulicy, stoi przy drodze. Wystarczy wejść w boczną uliczkę takiego Budešti, a tu wiszą- drewniane sanki, kosze, brony na ścianie, a jakże! - drewnianej chałupy, która jedynie eternitem kryta, ale poza tym jak należy- cała zrębowa, z gankiem i okiennicami. Wystarczy że w niedzielę przejedzie się przez te Budešti, a tu proszę- spacerują dwie babeczki w strojach może nie haftowanych, ale jednak - szerokie spódnice stosownie ciemne, chustki na głowie, kapotki odpowiednie. A za nimi drepce dziadek z budeštańskim słomianym  kapelusikiem z tasiemką na głowie. Idą sobie do drewnianej cerkwi z XV, XVI, XVII - go wieku, których dziesiątki rozsiane są po Maramureskich wzgórzach i dolinach. Spokojnie przejdą obok drewnianych, bogato rzeźbionych bram, broniących wstępu do gospodarstw. Tę sczerniałą z płaskorzeźbą przedstawiającą scenkę z życia wiejskiego postawił sąsiad, jeszcze w '82, a ta gigantyczna, okazała, jeszcze jaśniutka, jakby miodowa, stanęła ledwie 2 lata temu - wnuczek postawił by zachęcać turystów do noclegu w jego pensjonacie. 


 

Niestety, jeśli etnograf zabierze ze sobą dzieci, te zapewne nie docenią wszechobecnego folkloru i wyśmieją zachwyt nad drewnianą chałupą czy plecionym płotem. Jak to zrobiły nasze. Nie wzruszały ich również wysmukłe, drewniane cerkiewki z wybitnie ludowym sznytem - wnętrza zdobione plecionymi dywanikami i święte obrazy przybrane w haftowane ręczniki przywodzą na myśl wystrój paradnej izby lokalnej chałupy. Jak się nieco później okazało, dużo większe wrażenie mogły u młodzieży wywołać malowane cerkwie. Nasze natomiast gusta były zaspokojone cudami drewnianej architektury, czy to starych cerkwi w Budesti, Breb, Surdesti, czy nowego kompleksu monasteru Barsana. Znalazło się jednak też coś dla wybrednych i marudnych małych turystów - hit regionu, czyli wesoły cmentarz w Sapancie.

 

Czy cmentarz jest rzeczywiście wesoły? Stwierdzić by to można gdyby się znało choć trochę rumuński (który to język jest bardzo zaskakujący- niby romański, ale melodia jakby słowiańska, a i słów tyle zapożyczonych-i z węgierskiego i od południowych Słowian... Tak wiele jak potraw z tych samych źródeł w rumuńskiej kuchni), by przeczytać rzeźbione, ponoć zabawne wierszyki -epitafia. Nas rozbawić mogły tylko obrazkowe wersje i radosne kolory nagrobków. Ale to i tak wiele! Jakże inny klimat panuje na takim wielobarwnym, drewnianym cmentarzyku niż na szarym, kamiennym! Tu leży nauczyciel, tam aptekarz, a tu striptizerka. Wszyscy oni otoczeni tłumem gospodyń domowych i pasterzy. Kolorowe, proste przedstawienia, doskonale trafiające do ludowej i dziecięcej wrażliwości - zupełnie jak ikony w tutejszych cerkwiach - przemawiają obrazem.




Piękno Maramures polega jednak przede wszystkim na tym, że ludzie swoje skansenowe wioseczki rozrzucili wśród pagórków, dolin i całkiem pokaźnych gór. Przemierzając ten region co prawda jedziemy często z duszą na ramieniu, gdy serpentyny drogi wiją się przesadnie i zbyt gęsto, ale też w nieustannym zachwycie, bo ze splątanej drogi roztaczają się cudne widoki. Skusiło nas to by wyrwać się na trekking, a góry nie przepuściły tej okazji by pokazać nam zarówno swe piękne, jak i groźne oblicze. 

czwartek, 21 marca 2019

Siwa Dolina

Wybiegam ze tomaszowskiego stadionu w ciemny las jako pierwszy na dystans pięciu tysięcy metrów. Tłum wiwatuje, a ja mijam tablicę z rozgałęzieniami tutejszych szlaków. Byle nie pomylić drogi, byle nie pomylić drogi. A teraz łyżwą po dość płaskim terenie. Miarowo, w rytmie, noga za nogą. Trasa dobrze oznaczona, ale ciągle się waham, czy dobrze skręcę? Nie ma organizatorów na trasie, poprzestali na wysłaniu ratraków przed zawodami. Nie ma co o tym myśleć, po kilometrze zaczynam długi zjazd. Byleby nikt mnie nie wyprzedził na zakręcie. Zakręt w lewo, zakręt w prawo i już wyjeżdżam na otwartą przestrzeń. To ta Siwa Dolina. Wypłaszczona i wydłużona biała przestrzeń, a po dwóch stronach na przeciwległych stokach - las. Wygląda to jak rzymski hipodrom, ale czasu brak na te rozmyślania. Teraz kawałek po płaskim i zaraz zacznie się kolejny podbieg. Tym razem organizatorzy się nie postarali, wszyscy zawodnicy brną w kopnym śniegu, lecz ja na początku mam najgorzej. Nie dość, że stromo, to narty się zapadają. A potem zjedź z takiej góry. Pęd, a tu jedna gałązka może zaprzepaścić lata przygotowań. Ufff, znów jestem na dole. Znów Siwa Dolina. I znów pod górę. Nie ma czasu aby odpocząć, bo przecież zjazd to też walka o życie, a nie chwila relaksu. I ponownie hipodrom, sto metrów szybkiej przebieżki po płaskim i kolejny podbieg, zjazd i podbieg. Już nie mogę. Wreszcie dość płasko, a nawet nieznacznie w dół. Rozpędzam się, mijam kolejne rozgałęzienia. I co to? Tak stromy zjazd? Krawędzie ledwo wytrzymują, jeszcze chwila i kolana nie wytrzymają. Ledwo nie wpadam w jakąś latarnię, a tu kolejna niespodzianka. Taki sam stromy podbieg. Nie, podbiegiem nie można tego nazwać, ale spinam się, to już ostatnie metry. Wbiegam na stadion, ledwo dyszę, tłum wiwatuje, polskie flagi łopoczą, już zaraz, zaraz, będzie Mazurek Dąbrowskiego, jeszcze kilka krooooków, jeeeszzczeee jeeedeen i jeeeeesszczeeee jeeedeeeen, coś mnie spowalnia, już ledwo się ruszam, odwracam się, bo zaraz mnie wezmą, tuż przed metą, odwracam się i widzę, dlaczego już ledwo ciągnę, dlaczego nie mam sił ...

... to Ninka w przyczepce narciarskiej, a za nią cała reszta naszej rodziny podziela moje zdanie, że Tomaszów Lubelski to mekka dla narciarzy biegowych (zwłaszcza dla tych, którzy mają zacięcie sportowe czy zawodnicze).








https:/travelito.pl/thule-chariot-cross-plozy.html