Kwas - słowo klucz, którym Joaśka określa wszelkie nieudane transakcje, głupie sytuacje, naciągane propozycje, ogólną beznadzieję. To słowo najlepiej opisuje nasz dzisiejszy dzień, a nawet szerzej - pobyt w sułtańskim mieście Meknes.
Już na początku miasto przywitało nas mało gościnnie - wszędzie piętrzyły się niezidentyfikowane mury, których nijak nie mogliśmy umiejscowić na mapie, potem najbardziej obskurny hotel, by nie powiedzieć nora, który nasz przewodnik fantazyjnie określa jako ekscentryczny. Dziś zaś okazało się, że Meknes nie ma szans konkurować z innymi marokańskimi eks-stolicami. Znany już nam zwyczaj zamykania przez króla swoich pałaców sprawił, że tu mogliśmy zwiedzić zaledwie zrujnowane stajnie na 12 tys. królewskich koni (już bez koni oczywiście), spokojne mauzoleum sułtana, który podobno własnoręcznie zabił 20 tys. ludzi (zdecydowanie mniej przypadł nam do gustu niż inny rekordzista z Fezu, który spłodził 325 synów), a także olbrzymie podziemia, w których podobno więził niewolników, budujących te wszystkie architektoniczne perły. Oczywiście odnaleźliśmy sporo marmurów z Volubilis, najwięcej na wspaniałej bramie, prowadzącej do serca miasta.
Niestety by zwiedzić te kilka miejsc musieliśmy przejść wiele kilometrów wokół murów królewskiego pałacu, zajęło to zbyt wiele czasu, a na dodatek okazało się, że autobusy do Szewszewanu jeżdżą wyłącznie do południa. Po licznych dworcowych perypetiach wylądowaliśmy wiec znów u naszej miłej rodziny w Fezie, gdzie kiblujemy do rana. Tym samym straciliśmy pół dnia, ale wykorzystaliśmy ponowną wizytę w Fezie na pierwsze pamiątkowe zakupy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz