Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Indie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Indie. Pokaż wszystkie posty

sobota, 7 listopada 2009

Wakacje od Indii





Teraz jesteśmy w Shimli. Tutaj przyjeżdżali Brytole, gdy im zbyt doskwierały upały Kalkuty, stąd miasteczko jest trochę w stylu wiktoriańskim, a trochę jak Krynica, ale wszystkie drewniano-żelazne pensjonaty-hotele zwisają nad przepaścią. To również obecnie miejsce, dokąd Hindusi przyjeżdżają na swoja podróż poślubną. Dlatego też mieszkamy sobie w pokoju z wielkim okrągłym łóżkiem i z lustrami wszędzie, na suficie i na ścianach, a hotelowa restauracja działa tylko poprzez dostawy do pokoi. Po jakimś czasie jak urodzi się takiej parze chłopiec (bo jak dziewczynka, to nie będą się tak cieszyć) przyjeżdżają tu ponownie i sobie spacerują po stromych ulicach, wożąc pierworodnego wózkiem! (można tu wypożyczyć wózki, ale dzieci hinduskie są na tyle nieprzyzwyczajone do takich pojazdów, że z przodu są przyczepiane pianinka, telefony, aby im się nie nudziło podczas jazdy). To pierwsza z brzegu różnica, która powoduje, że miasto to nijak nie przypomina pozostałych w Indiach.






Dodatkowo zakazane jest tu śmiecenie, więc okolica czysta, wszystkich żebraków policja przegania pałkami, jest zakaz trąbienia klaksonem, który łatwo wyegzekwować, bo nie mogą do centrum wjeżdżać samochody, nie ma również riksz, autoriksz, półnagich ludzi (zimno jest dla Hindusów - wszyscy w swetrach). I nade wszystko widać Himalaje. I jutro stąd wyjeżdżamy zabytkową kolejką - przebędziemy nią w dół prawie 2000 m wysokości, przejeżdżając przez 103 tunele i 900 mostów ... a pojutrze Taj Mahal. Franek piszczy już z radości, choć dziś były nasze dzieci przede wszystkim zachwycone małpami, które tu wszędzie biegają po ulicach i dachach, a także jazdą na koniu ...

Przyjemne są nasze wakacje od prawdziwych Indii ...

czwartek, 5 listopada 2009

Graniczne potyczki na miny

Trochę ciekawostek.
Wczoraj wybraliśmy się na uroczystość zamknięcia granicy. Może w naszym kraju to żadne halo, tym bardziej, że raczej się u nas granic nie zamyka, ale tutaj - pakistańsko-indyjska granica jest zamykana o zmroku i to w niezwykle pompatycznych warunkach. Walą na nią rzesze Hindusów, by manifestować swoją miłość do ojczyzny i tłumy turystów, by się temu przyglądać. Bo to ciekawy teatr. Aktorami są żołnierze wojsk ochrony pogranicza - honorowa gwardia poubierana w kolorowe pióropusze z papieru. Hindusi tuż przed rozpoczęciem gali obsiadają specjalnie poustawianą widownię i urządzają regularną imprezkę. Gdy uroczystość się zaczyna - na widowni szał, przekrzykiwanie się ze stroną pakistańską - (tam zdecydowanie mniej ludzi), skandowanie haseł "niech żyją Indie", "kochamy ojczyznę" itd. A żołnierze paradują jak flamingi - z nogami podniesionymi bardzo wysoko do góry. Są konkursy, który dowódca dłużej utrzyma swoją komendę na jednym tonie. Wszystko to w sumie śmieszne i ciekawe, bo chyba nigdzie na świecie taka szopka nie ma miejsca.
Świątynia w Amritsarze - piękna, cała wyłożona zlotem (750 ton). To najważniejsza świątynia Sikhów - szczególnej religii mieszającej wierzenia hinduizmu z islamem (np. jeden Bóg, ale też reinkarnacja). Religia ta była bardzo prześladowana przez pozostałe, zwłaszcza przez hinduistów, za rządów Indiry Gandhi. Sikhowie nie golą się, noszą zawsze turbany, metalowe bransoletki, szmaciane majtasy i szable, jako oznakę gotowości do walki za swoja religie i osobistej odwagi. Rzeczywiście są waleczni - tradycyjnie walczą w armii, a za Brytyjczyków byli jednymi z najwierniejszych żołnierzy. Wyglądają bardzo malowniczo, więc robiliśmy im wieeele zdjęć. W ramach wiary w jedność ludzi rozdają wszystkim darmowe posiłki.

Tak kochają Hindusi nasze dzieci

Postaram się wrzucić nieco zdjęć, bo wiem, że na to zapotrzebowanie największe. Internet tutaj fatalny, więc zrozumcie naszą nieobecność w sieci.



Tak nas kochają Hindusi.


w Złotej Świątyni



Nowe znajomości


A jesteśmy w Amritsarze i bardzo nam się podoba. Amritsar jest bardzo miłym miastem świątynnym Sikhów. Ale po kolei idąc - dotarliśmy tutaj pociągiem nocnym z Delhi. Fran był zafascynowany. Pociąg wypełniali weseli Hindusi i kilkoro białych. Hinduskie pociągi wyglądają podobnie do rosyjskich - to kuszetki, jedynie ustawione po trzy jedna pod drugą. Możecie się domyśleć, czy się wyspaliśmy na tych łóżeczkach.
Amritsar jest po Delhi odpoczynkiem, a świątynia tutejsza - spokojną enklawą. Pięknie położona na jeziorze, na którym "pływa" najświętsze miejsce. Wokół roznosi się sikhijski śpiew. A Sikhowie rozdają za darmo piekielnie ostre jedzenie.

Z ogólnych wrażeń - jestem szczęśliwa, że wszystko wygląda tak jak powinno - na ulicach pełno kobiet w strojach lokalnych - barwny tłum, turbany, saree, riksze, handel na ulicy. Jest gwarno i parno, ciekawe zapachy (do smrodu uryny na każdym kroku już zdążyliśmy się przyzwyczaić), smaki wyłącznie ostre. Już lubimy Indie, nawet Pita jest zadowolony. Ruch uliczny jest niesamowity. Nie ma czegoś takiego jak zasady ruchu. Tam gdzie jeszcze widać pasy ruchu są one zupełnie ignorowane. Można jeździć pod prąd, rowery i ciężarówki, motory i autoriksze, wszystko to przepycha się byle do przodu. Wszystkie samochody poobijane, ale wypadków nie widzieliśmy. Wykorzystuje się każdą wolną przestrzeń na drodze i wymija o centymetry. Uprzywilejowana na ulicy jest tylko krowa. Na nią nie trąbią (a trąbienie to sygnał jedyny na wszystko - wyprzedzanie, skręcanie, przekleństwo).
Potem może coś jeszcze dopiszemy, bo teraz dzieci szaleją.

Stwierdziliśmy, że dzieci nieco zmieniły nam priorytety. Jesteśmy szczęśliwi w podróży, gdy one są zadowolone. Fran nieco narzeka, że nudno, wiele rzeczy mu się nie podoba, więc robimy dla niego dzień przyjemności. Słodkości, dużo odpoczynku, przede wszystkim wolne tempo.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Mała Lhasa

Ponieważ dziś znów nasz dzień jakoś tak nam się rozjechał, rozpłynął i zniknął na właściwie nie wiadomo czym (co zrzucamy na jet lag, bo na coś trzeba) może teraz opiszemy nieco jak wygląda nasza dzielniczka, czyli właśnie mała Lhasa. Ogólnie - wszystkie dzielniczki tutaj są ogrodzone murami i mają pilnowane bramy. Miedzy owymi dzielniczkami umiejscowiono autostrady. Nasze zamknięte osiedle charakteryzuje się tym, ze w każdym sklepiku, budzie z wodą, kafejce internetowej wisi portret Dalajlamy, ludzie stają tłumnie przy kanciapie z TV, gdzie puszczane są filmy z Dalajlamą, tuż za rogiem można dzwonić do Tybetu za 2 rupie bądź zakupić sobie szalik Free Tibet oraz zaopatrzyć się w tanie buty górskie, by po Tybecie wędrować. Jest czysto. Ludzie są skośni. Mnisi chodzą w podróbach Crocsów...
Właśnie Pita mi podpowiedział dlaczego nic dziś konkretnego nie zrobiliśmy - jest poniedziałek, a tu w ten dzień zamykają nawet place zabaw. Ku wielkiemu rozczarowaniu Franka. Pozostała mu jedynie zabawa piłką z miejscowymi dzieciakami. Odkryliśmy, ze Hindusi wpadają w szał zdjęciowy tylko gdy się zatrzymamy, a oni właśnie odpoczywają / spacerują z rodziną.
Przeżyliśmy dziś również pierwszą lekcję zakupową - nie brać po pierwszej cenie. Tzn znaliśmy tę zasadę, ale zszokowano nas ceną przebicia. Zakupiliśmy Frankowi motoriksze. Nie prawdziwa ofkors. Zabawkę. Pierwsza cena 550 Rupii. Cena pod Red Fort - 100Rs. Nasza cena - 80Rs. Fran jest zachwycony prezentem. "To piękny samochód. Lubię takie".
Dowiedzieliśmy się też jak kupować bilety kolejowe oraz, że nie należy jadać w zachodnich fast foodach. W MacDonaldzie - cola z lodem, w Pizza Hut - cena za mały posiłek - nie do przyjęcia. Można więc uznać ten dzień za szkoleniowy. Tak sobie będziemy tłumaczyć nasze leserstwo zwiedzaniowe. Oby tylko cały wyjazd nie wyszedł nam jako szkoleniowy. Ogólnie ciężko jest z tym wpisem. Róża demoluje internet cafe. Frankowi bardzo słabo ładował się film "Bracia Koala", więc też rozrabia ...

niedziela, 1 listopada 2009

Od miłości do nienawiści, od nienawiści do miłości

Żyjemy. Dolecieliśmy i mamy się dobrze. Niestety nasza indyjska przygoda nie zaczęła się najlepiej, bo zemsta pani Józi. Pani Józia karmi Franka w przedszkolu i podejrzewamy, ze nakarmiła go niezbyt dobrze. Przez cala drogę miał on hm... niestrawność, nie wdając się w większe szczegóły. Dziś jednak już dobrze się czuł. Dzięki temu wiemy, ze największą atrakcję stanowiły dla niego cieżarówy w stylu pakistańskim oraz wszelkiego rodzaju riksze. Pita nienawidzi Delhi. Istnieje niebezpieczeństwo, ze znienawidzi także całe Indie. Ja okazuję spokojne zainteresowanie.
Mieszkamy w dzielnicy uchodźców tybetańskich, wobec czego mamy dość czystą jak na tutejsze warunki dzielnicę, pokój również, a posiłki jadamy z buddyjskimi mnichami. Ogólnie miasto jest syfne. Bardzo. Nie powiem jednak, żeby poziom syfu mnie zszokował, bardziej szokują mnie obrazki nagich niemowlaków tarzających się po tych syfnych chodnikach i bosych dzieciaków po nich latających. Jeśli to przeżyją to na pewno jakaś ameba im nie będzie straszna.
Zdjęć dziś nie będzie, ale na pewno już znalazły się w internecie. Dziś okazaliśmy się być bardziej ciekawi niż Red Fort i bardziej sławni niż Szakruh Khan. Robiono nam zdjęcia z ukrycia i całkiem jawnie, grupowo i osobno, biorąc nasze dzieci na ręce, a nas obejmując dość czule. Znosiliśmy to dzielnie, bo chcemy być mili, ale jak długo wytrzymamy? Niedługo. Jedno jest pewne - kochają nas.
Dziś tyle dam radę, bo jeszcze cierpimy na lekki jet lag. A Fran już śpi na moich kolanach.

wtorek, 27 października 2009

Jak nie zgubić tego co najcenniejsze?

Wszyscy nas o to pytają.
A nie boicie się, że...
A co będzie jeśli...
Żeby wam tylko...
I tu następuje lista nieszczęść dotyczących dzieci bądź ich zdrowia.
Odpowiadając wszystkim - oczywiście, ze się boimy. Oczywiście, ze o tym myślimy i to najwięcej. Ale staramy się by był to niepokój twórczy, nie demotywujący, skłaniający raczej do działania niż jego zaniechania. Trzeba po prostu znać zagrożenia, bać się tego co realne, a nie wyobrażone i wiedzieć jak temu zapobiegać. Wątpliwości było mnóstwo, pół roku zastanawialiśmy się czy jechać do Indii. Odradzali wszyscy oprócz tych, co z dziećmi podróżują jak my albo bardziej.
Ale oto ku pokrzepieniu przerażonych oraz podreperowaniu naszego wizerunku jako rodziców i rozsądnych ludzi, napiszę co zrobiliśmy by zapobiec owym "jeśli". Może ktoś skorzysta z tych środków bezpieczeństwa w mniej ekstremalnych warunkach niż my.

JAK NIE ZGUBIĆ DZIECKA
1. Przewodnik "Z dzieckiem po świecie" podaje kilka ciekawych rad, z których skorzystaliśmy. Jedną z nich są jaskrawe ubranka. Choć Franek w pomarańczach wygląda jak martwy kurczak, to ten kolor i sąsiednie będą królowały w jego podróżnej garderobie (Róży nieco mniej, bo będzie zawsze blisko nas - w chuście i wózku).

2. Smycz. Niby kontrowersyjny widok, ale za to jak skuteczny sposób by utrzymać trzylatka blisko. Franek będzie podróżował z własnym plecaczkiem (zapinanym z przodu, więc trudnym do zdjęcia), do którego przyczepiliśmy zwykłą smycz dla psów.

3. Opaski na rękę z danymi dziecka i adresami. Nie mieliśmy za bardzo pomysłu skąd zdobyć coś co przypominałoby identyfikatory noworodków (prosimy o ewentualne sugestie), więc uszyję je z gumy i pociętych koszulek segregatorowych.

4. Lokalizatory. Doskonały sprzęt zakupiony w ostatnim momencie. Odbiornik w kształcie misia będą nosiły dzieciaki, my - piloty. Gdy dziecko znika z zasięgu wzroku można uruchomić odbiornik wydający bardzo wysokie dźwięki (sprawdziliśmy 50 decybeli to sporo). Zasięg 50m. Dodatkowo mamy z Franem umowę, ze gdy miś zaczyna wyć on staje w miejscu. Myślę, ze gadżet przyda nam się nie tylko w podróży. Supermarket, sklep z zabawkami, centrum handlowe. Kupiliśmy na Allegro jeśli ktoś zainteresowany :)

ZDROWIE

5. W Indiach jest malaria, nie da się ukryć. Jednak jak się wybierze odpowiednią porę roku (jak my), odpowiedni region (jak my) i dodatkowo zaopatrzy w leki antymalaryczne, moskitierę i środki przeciw komarom (jak my) ryzyko zarażenia jest znikome. Dla tak małych dzieci jak nasze jedynym wyjściem jest Malarone. Drogie, ale łagodne. Dzieciaki będą je dostawać tylko w konkretnym regionie, gdzie niebezpieczeństwo jest największe.

6. Higiena. Słowo i zjawisko obce Hindusom. A wiadomo - z brudu jest choroba. Na niektóre da się zaszczepić, na inne nie, dlatego środki odkażające, antybakteryjne to podstawa. Dzieciaki szczególnie będą przez nas pilnowane, zwłaszcza Róża, której zdarza się jeszcze zjeść coś z podłogi.

7. Szczepienia. Można przeżyć i bez. My przeżyliśmy naszą 6-tyg wyprawę do Ameryki Płd, zdecydowanie backpackerską, bez jakichkolwiek szczepień. Teraz jednak nie ryzykujemy i jesteśmy wszyscy zaszczepieni na to na co się da. Niestety. Róża jest poszkodowana - za mała na szczepienia przeciw durowi brzusznemu i tamtejszym meningokokom. Dlatego ona będzie w przeważającej części na jedzeniu polskim - słoiczki, kaszki. Dzieci powyżej 2-go roku życia można szczepić już na wszystko.

Oczywiście oprócz tych oswojonych zagrożeń istnieją jeszcze ameby i inne potwory, ale nie będę was straszyła.

Na koniec powiem tylko, że mam czyste sumienie. Zapobiegliśmy jak mogliśmy.

piątek, 23 października 2009

Palcem po mapie

To będzie nasz niesamowity wyjazd - powiedział Franek, pokazując na miejsce, gdzie będzie po raz pierwszy jeździł na wielbłądzie.

Nie tylko my nie możemy się doczekać!

niedziela, 12 lipca 2009

Hindusi, szykujcie czerwony dywan!

Zaczęliśmy odliczanie. Klamka zapadła, koty za płoty itp. Jednym słowem zakupiliśmy bilety do Indii. Lecimy 30 października, na 3 tygodnie. Obaw mamy sporo, ale cieszymy się niezwykle, bo na tą podróż czailiśmy się już dłuuuugo.