Pokazywanie postów oznaczonych etykietą New Delhi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą New Delhi. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 9 listopada 2009

Koszmar z dzielnicy Pahar Ganj - post tylko dla ludzi o silnych nerwach

Właściwie trudno powiedzieć, kiedy zaczęły się nasze złe przygody podczas tego wyjazdu. Przyjmijmy więc, że zaczęły się kilka dni temu, kiedy to zgubiliśmy kartę bankomatową (na szczęście jedną z dwóch). Łudziliśmy się, że znalazł ją poczciwy Sikh i przeciął albo nakleił ogłoszenie na słupie. Albo że została zgnieciona / połamana przez riksze, motoriksze, motory, samochody, a w końcu skończyła w rynsztoku (takim prawdziwym, którym płyną wszystkie nieczystości). Ale niestety tak się nie stało. Ktoś postanowił tej karty szybko użyć ... Na szczęście zdołał kupić tylko kupę chipsów w jakimś snack barze za około 1000 rupii. A kwota to zaznaczmy niewielka - mniej niż 50 zł. Dzięki Julii i mojej mamie, którym tu publicznie jeszcze raz dziękuję :) udało się kartę zablokować. Mieliśmy wtedy nadzieję, że będzie to najgorsza sytuacja na wyjeździe, ale stało się inaczej. Następnego dnia Franek przeżył swoją pierwszą przygodę z kiblem typu narciarz na dworcu autobusowym. Całe szczęście, że trauma mu nie pozostała, bo potem z uśmiechem opowiadał mamie, gdzie i w co wpadł mu bucik. Niestety kłopoty żołądkowe mu nie przeszły, więc zawstydzony spędził podróż następnym autobusem w pieluszce Róży.
Shimla jak to pisałem ostatnio stanowiła świetny przerywnik od indyjskich realiów, które dopadły nasze dzieci już w pociągu powrotnym z tego górskiego kurortu. Tu - trzeba nam bić się w piersi - trochę przesadziliśmy. Jazda pociągiem dwa razy po sześć godzin jednego dnia była zdecydowanie zbyt uciążliwa dla małych brzuszków. I niestety to przechorowali. Ale najgorsze dopiero miało nadejść.
Pahar Ganj! Jak się cieszyliśmy z początku, gdy dowiedzieliśmy się, że nasz pociąg tylko kończy swój bieg na delhijskim dworcu wschodnim, ale przejeżdża przez delhijski dworzec centralny od którego kilka kroków jest właśnie Pahar Ganj - mekka backpackersów, hotelików za grosze itd. Znalezienie noclegu na tamtejszym wschodnim byłoby o niebo trudniejsze ... Więc jak mowie początkowo się cieszyliśmy, ale jak zobaczyliśmy ten syf, kupy krowie i ludzkie na ulicach, zgubione klapki, naciągaczy, którzy na siłę wciągali do swoich hoteli ... W tym momencie warto wspomnieć, że była godzina 23.30 czyli zadziałaliśmy niezgodnie z podstawową zasadą dotyczącą podróży z dziećmi: nigdy nie przyjeżdżaj do żadnego miasta późnym wieczorem, nie mając zarezerwowanego hotelu. Nerwy nam kompletnie puściły, kiedy w wybranych przez nas z przewodnika guesthousach nie było już miejsc, a naciągacze prowadzili nas do obskurnych nor, zagrzybionych i na ostatnich pietrach. "Niedobrze mi się robi na sama myśl, że miałbym spędzić noc w takim pokoju" - mówiłem sobie, a nie należę do zbyt delikatnych. Ale chcąc, nie chcąc musieliśmy gdzieś przenocować, bo skoro świt mieliśmy kupione bilety na pociąg do Agry - naszej ziemi obiecanej, skąd teraz piszę i gdzie spędzimy w miłym hoteliku 2 lub 3 noce.
Dodatkowo dzieciom przemęczonym podróżą i stresem nie przeszły problemy żołądkowe i Franek zaznaczył bardzo dokładnie swoją obecność w hotelu. (Będą musieli pierwszy raz w życiu chyba umyć podłogę, bo nawet w dość przyzwoitych hotelach [w takich przede wszystkim śpimy] jak się przejdzie kilka kroków na bosaka, ma się zupełnie czarne stopy. Sprzątanie po gościach polega na tym, że się zmiata śmieci taką miotełką z twardej trzciny).
Kiedy dotarliśmy do Kanaanu czyli naszego wymarzonego hotelu z najlepszym widokiem z tarasu na Taj Mahal, mieliśmy nadzieję, ze to koniec mordęgi. Dzieci się w końcu wyspały, zjadły, bawiły się, ale zemsta maharadży dopadła Justę, która śpi sobie teraz, podczas, gdy ja bloguję.
Ale lokum mamy przednie - bamboo room - w stylu kolonialnym, tyle ze pod nim znajduje się agregat prądotwórczy, bo w Indiach jak w Polsce dwadzieścia lat temu na porządku dziennym są przerwy w dostawie prądu. A więc agregat pewnie warczy. Nie zmienia to jednak faktu, ze Taj Mahal jest boskie. Co prawda jedyną dzisiejszą przechadzką był spacer na dach, z którego zdjęcia przedstawiam poniżej.




Franek oczywiście jak zobaczył Taj Mahal, to krzyknął, któż by tego nie zgadł, krzyknął "Taj Mahal"!

poniedziałek, 2 listopada 2009

Mała Lhasa

Ponieważ dziś znów nasz dzień jakoś tak nam się rozjechał, rozpłynął i zniknął na właściwie nie wiadomo czym (co zrzucamy na jet lag, bo na coś trzeba) może teraz opiszemy nieco jak wygląda nasza dzielniczka, czyli właśnie mała Lhasa. Ogólnie - wszystkie dzielniczki tutaj są ogrodzone murami i mają pilnowane bramy. Miedzy owymi dzielniczkami umiejscowiono autostrady. Nasze zamknięte osiedle charakteryzuje się tym, ze w każdym sklepiku, budzie z wodą, kafejce internetowej wisi portret Dalajlamy, ludzie stają tłumnie przy kanciapie z TV, gdzie puszczane są filmy z Dalajlamą, tuż za rogiem można dzwonić do Tybetu za 2 rupie bądź zakupić sobie szalik Free Tibet oraz zaopatrzyć się w tanie buty górskie, by po Tybecie wędrować. Jest czysto. Ludzie są skośni. Mnisi chodzą w podróbach Crocsów...
Właśnie Pita mi podpowiedział dlaczego nic dziś konkretnego nie zrobiliśmy - jest poniedziałek, a tu w ten dzień zamykają nawet place zabaw. Ku wielkiemu rozczarowaniu Franka. Pozostała mu jedynie zabawa piłką z miejscowymi dzieciakami. Odkryliśmy, ze Hindusi wpadają w szał zdjęciowy tylko gdy się zatrzymamy, a oni właśnie odpoczywają / spacerują z rodziną.
Przeżyliśmy dziś również pierwszą lekcję zakupową - nie brać po pierwszej cenie. Tzn znaliśmy tę zasadę, ale zszokowano nas ceną przebicia. Zakupiliśmy Frankowi motoriksze. Nie prawdziwa ofkors. Zabawkę. Pierwsza cena 550 Rupii. Cena pod Red Fort - 100Rs. Nasza cena - 80Rs. Fran jest zachwycony prezentem. "To piękny samochód. Lubię takie".
Dowiedzieliśmy się też jak kupować bilety kolejowe oraz, że nie należy jadać w zachodnich fast foodach. W MacDonaldzie - cola z lodem, w Pizza Hut - cena za mały posiłek - nie do przyjęcia. Można więc uznać ten dzień za szkoleniowy. Tak sobie będziemy tłumaczyć nasze leserstwo zwiedzaniowe. Oby tylko cały wyjazd nie wyszedł nam jako szkoleniowy. Ogólnie ciężko jest z tym wpisem. Róża demoluje internet cafe. Frankowi bardzo słabo ładował się film "Bracia Koala", więc też rozrabia ...

niedziela, 1 listopada 2009

Od miłości do nienawiści, od nienawiści do miłości

Żyjemy. Dolecieliśmy i mamy się dobrze. Niestety nasza indyjska przygoda nie zaczęła się najlepiej, bo zemsta pani Józi. Pani Józia karmi Franka w przedszkolu i podejrzewamy, ze nakarmiła go niezbyt dobrze. Przez cala drogę miał on hm... niestrawność, nie wdając się w większe szczegóły. Dziś jednak już dobrze się czuł. Dzięki temu wiemy, ze największą atrakcję stanowiły dla niego cieżarówy w stylu pakistańskim oraz wszelkiego rodzaju riksze. Pita nienawidzi Delhi. Istnieje niebezpieczeństwo, ze znienawidzi także całe Indie. Ja okazuję spokojne zainteresowanie.
Mieszkamy w dzielnicy uchodźców tybetańskich, wobec czego mamy dość czystą jak na tutejsze warunki dzielnicę, pokój również, a posiłki jadamy z buddyjskimi mnichami. Ogólnie miasto jest syfne. Bardzo. Nie powiem jednak, żeby poziom syfu mnie zszokował, bardziej szokują mnie obrazki nagich niemowlaków tarzających się po tych syfnych chodnikach i bosych dzieciaków po nich latających. Jeśli to przeżyją to na pewno jakaś ameba im nie będzie straszna.
Zdjęć dziś nie będzie, ale na pewno już znalazły się w internecie. Dziś okazaliśmy się być bardziej ciekawi niż Red Fort i bardziej sławni niż Szakruh Khan. Robiono nam zdjęcia z ukrycia i całkiem jawnie, grupowo i osobno, biorąc nasze dzieci na ręce, a nas obejmując dość czule. Znosiliśmy to dzielnie, bo chcemy być mili, ale jak długo wytrzymamy? Niedługo. Jedno jest pewne - kochają nas.
Dziś tyle dam radę, bo jeszcze cierpimy na lekki jet lag. A Fran już śpi na moich kolanach.