Pokazywanie postów oznaczonych etykietą góry. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą góry. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 20 sierpnia 2013

"Ja ce iś"


Gdy rano wyjechaliśmy z kwaterki niebo było kompletnie zasnute chmurami, przygotowaliśmy się więc na najgorsze. Wypełniliśmy nosidło i plecak po brzegi kurtkami, polarami i windstopperami, ale w trakcie gdy dojeżdżaliśmy do Wołosatego robiła się "lampa". A my już na szlaku. Kompletnie nieprzygotowani, bo bez czapek, kremów, wystarczającego zapasu wody i smakołyków. Jako że mamy się (jak widać zupełnie bezpodstawnie) za doświadczonych turystów górskich, cała sytuacja mocno nas zdenerwowała.
Zamiast podziwiać widoki wsłuchiwaliśmy się, czy nie będzie gdzieś szumiał strymyk, czapki zrobiliśmy z bluz, udawaliśmy, że jesteśmy posmarowani i ograniczaliśmy do minimum racje wody. Ciężkie warunki nie przeszkadzały jednak dzieciakom dzielnie się wspinać i bez większych problemów przekroczyli poziom 1300 m.n.m.p. czyli wznieśli się 30% wyżej niż zeszłoroczne wyniki wysokościowe. Trzeba też przyznać, że tempo wchodzenia na szczyt mieliśmy niemal zgodne z wyznaczonymi na drogowskazach, choć ktoś podczas wyprzedzania rzucił za nami, że pewnie będzie nas ściągał z graniu helikopter. Łusia też okazała się zuchem przez większość drogi  siedząc spokojnie w nosidle. Dopiero na ostatnim podejściu musiała koniecznie wyjść, by samodzielnie pochodzić. A wymusiła to powtarzanym po stokroć "Ja ce iś".


 

Powrót z Tarnicy do Ustrzyk Górnych dał nam o wiele bardziej w kość. Nie dość, że nie rozpoznaliśmy mijanych znajomych (na szczęście odrobiliśmy to następnego dnia), to wlokąc się noga za nogą przez grań Szerokiego Wierchu w piekielnym słońcu, wyczerpaliśmy całe zapasy wody. Dopiero w lesie usłyszałem zbawienny szum. To potok Zakopaniec!
W lesie nie było zresztą łatwiej, monotonię schodzenia przerywały:
- Różyczkowe "kiedy będziemy w domu?"
- Frankowe "boli mnie noga ... boli mnie brzuch"
- Łusiowe "ja ce kupić zaka".
Na dole w Ustrzykach wyglądaliśmy jak kłębki nieszczęść, ale szybko uzupełniliśmy zapasy płynów i cukru. Gdy reszta poszła się posilić, mnie czekało jeszcze sześć kilometrów pedałowania do Wołosatego, gdzie zostawiliśmy samochód. Na szczęście nie trzeba było zbytnio zmieniać przerzutek.



 
Za ostatni punkt programu tego dnia obraliśmy kolejną cerkiew drewnianą z listy UNESCO, tym razem ciemnobrązową świątynię w Smolniku. Zamiast okrągłych "cebul" miała trzy piramidki, umieszczone nad prezbiterium, nawą i babińcem, a wewnątrz żyrandol z poroży jeleni.  Położona malowniczo na wysokim wzgórzu górującym nad Sanem pośrodku niczego, bo wioskę wysiedlono przy korekcie granic z 1951. Tak, tak do tego czasu był tu ZSRR!

PS. Te żyrandole z poroża przypomniały mi, że dzieci w swym pokoju w agroturystyce w Lutowiskach zastały rogi wraz z czaszką jelenia oraz futra: jelenia, łasicy oraz borsuka. Za żadną cenę nie chciały tam zasnąć ze strachu, że zwierzęta nawiedzą ich w nocy, więc te myśliwskie trofea wylądować musiały na korytarzu.


piątek, 7 września 2012

Pierwszy tysięcznik

Duma nas rozpiera, bo dwójka naszych dzieci (nie chodzi oczywiście o Łuśkę) zdobyła o własnych siłach najwyższy szczyt Pienin - Wysoką (1052 mnpm). Co prawda Róża, która jako prawdziwa dama nawet na trekking nie rusza się bez swej torebki, wymusiła wzięcie na barana, ale trwało to zaledwie kilka minut, więc możemy spokojnie zaliczyć jej kolejny (po Łysicy) szczyt w koronie Polski. 




 A nic nie wskazywało, że ta wyprawa zakończy się sukcesem, gdyż zaczęła się od krzyków, jęków, kopania, płaczów wyrwanych z poobiedniej drzemki dzieciaków. Dopiero przeskakiwanie po kamieniach przez strumyk rzeźbiący dno wąwozu Homole, picie wody wprost ze źródełka, wypatrywanie na halach owiec i krów zmieniło ich zapatrywanie na górską wspinaczkę. Wbrew "dobrym radom" schodzących w dół rodziców z dziećmi, że dalej jest za stromo na tak małe nóżki, właśnie to ostre kamienisto-korzenne podejście wzbudziło w nich siły do ataku szczytowego. Oczywiście to podejście nie trwało tyle, co piszą na tabliczkach, ale Wysoko przywitała nas światłem rozpoczynającego się zachodu słońca, latającymi mrowkami, stromym zboczem, z którego koniecznie chciała spaść nasza najmłodsza, a także wyjątkową słabą - jak na tak słoneczny dzień - widocznością. Bieg w dół, kontrolowane upadki na halach dopełniły ten zakończony sukcesem dzień. 


Ciekawe kiedy dzieci przełamią granicę dwóch tysięcy?

środa, 5 września 2012

Trójkoronny triathlon

Tratwa, rower i wspinaczka jednego dnia? Z trójką dzieci? Być może to przesada. Gdybyśmy byli w Pieninach dwa tygodnie, pewnie rozbilibyśmy to na kilka dni, a że spędziliśmy tam tylko przedłużony weekend, trzeba było się streszczać, co zresztą dla dzieci nie okazało się być trudnym doświadczeniem, gdyż przeżywały poznanie swych nowych bohaterów - flisaków. Franek już zapowiada, że na bal karnawałowy przebierze się za flisaka (kapelusza zażyczył sobie jako pamiątki, resztę wyposażenia tj. dżinsy, białą koszulę, tyczkę posiada, a niebieskiej haftowanej kamizelki nie potrzebuje, bo nasz sternik też jej nie miał), Róża natomiast najchętniej przebrałaby się za flisacką księżniczkę, gdyby takie istniały ...

Jak widać dzieciakom bardziej podobają się ludzie ubrani inaczej niż my (nie ma dla nich różnicy czy to Sikhowie, buddyjscy mnisi, czy górale spieszący w swych tradycyjnych strojach rano na flis) niż spektakularne widoki z rejsu przełomem Dunajca, zabawne dykteryjki i zagadki naszego flisaka-gawędziarza, które łatwiej było im znieść dzięki moczeniu rąk w zimnej, bystrej wodzie.

Powrót ze Szczawnicy do Sromowców Niżnych, gdzie mieszkaliśmy zaplanowaliśmy pierwotnie busikiem, ale gdy tylko dowiedzieliśmy się o możliwości wypożyczenia rowerów i przyczepki od razu zapaliliśmy się do pomysłu wracania drogą wijącą się wzdłuż dziesięciokilometrowej trasy, którą spływaliśmy. Miny nam zrzedły, jak zobaczyliśmy stan przyczepek do wypożyczenia. Na dziesięć - tylko jedna (firmowa marki Kiddy Van) nie miała dziur w plastikowych szybkach, przetarć w materiale, ton piasku w środku, ale nie chciano nam jej wypożyczyć, ze względu na nietypowe mocowanie do roweru. Aby nas zachęcić do wybrania innej, wypożyczający użył argumentu, że ładowność Kiddy Vana nie powinna przekroczyć 25 kg, choć wyraźnie była na niej napisana całkiem inna wartość. Grunt, że się udało i w szybkim tempie (niestety za prędkim jak na podziwiane widoków), mijając dziesiątki polskich i słowackich tratw, pontonów i kajaków, dotarliśmy na obiad.




Trzy Korony wydawały się być w zasięgu ręki, więc niespiesznie ruszyliśmy na szczyt około godziny piętnastej. Gdy w końcu po chwilach zwątpienia tam dotarliśmy, było na tyle późno, że nie musieliśmy stać w kolejce na platformę widokową, z której rozpościerał się spektakularny widok, na wijący się Dunajec, Czerwony Klasztor, nieodległe Tatry, inne nieznane nam szczyty i pasma.

Gofry, lody i piwo w schronisku pod Trzema Koronami zakończyły ten intensywny dzień.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Doliną Bobru do wulkanu

Wizytą w pechowym dla nas Karpaczu rozpoczęliśmy kolejny dzień wyprawy. Celem naszym znów było Muzeum Zabawek. Pamiętałam podobne miejsce z Pragi - kunsztownie wykonane, ręcznie malowane lalki z XIX-go wieku spotykały się tam z plastikowym kiczem Barbie. Muzeum w Karpaczu pokazywało raczej tą bardziej estetyczną epokę zabawek, dorzucając np. szopki krakowskie, które wybitnie spodobały się Frankowi.

Przezornie rezygnując z pokonywania zdradzieckiej, oblodzonej drogi, ruszyliśmy trasą także atrakcyjną, ale z zupełnie innych powodów. Kręta droga biegnąca doliną Bobru oferuje piękne widoki na zalesione zbocza nad brzegiem rzeki i powstałego na niej jeziora. Bóbr został tu powstrzymany wielką tamą Pilchowicką, która była dziś naszym celem.


Tuż przed tamą, nad jeziorem zawieszony stary most kolejowy, podobny do tego w Stańczykach na Suwalszczyźnie. Podparty na wysokich łukach, pełen dziur, ale tak malowniczy, że nie dało się go minąć obojętnie. Róża smacznie spała w samochodzie, ale Franek dał się namówić na spacer po moście. Byliśmy przekonani, że żaden pociąg nie jeździł tędy od lat. Spokojnie pozowaliśmy do efektownych zdjęć, aż tu niespodziewanie... nagle świst, nagle gwizd, para buch, koła w ruch... i my też by czym prędzej uciec z wąskiego mostku. Pociąg na szczęście nadjechał powoli i bardzo ładnie ustawił się do zdjęcia na moście. Dla Franka zdarzenie to było niemal traumatyczne, więc znów zaowocowało rysunkową dokumentacją.


Po tych emocjach pozostało nam już w spokoju zwiedzić ogromną tamę. Z zaciekawieniem obserwowaliśmy zasady funkcjonowania tego zamysłu, snując marzenia o wycieczce do dużo ciekawszej tamy Itaipu.


Znad wodospadów Iguacu udaliśmy się na Etnę. Już z oddali widać było prosty stożek dymiącego wulkanu. Czarne potoki zastygłej lawy na zboczach przypominały o niedawnych erupcjach. Dzielnie wspinaliśmy się na szczyt (no może mama najmniej dzielnie...), aż do przerażającego krateru pełnego gotującej się mazi. Tak to rozbudzając wyobraźnię dzieci zdobyliśmy Ostrzycę - jedyny polski wulkan, który jeszcze w swym kształcie zachował coś z groźnego stożka, ale porastający go las zakłóca odpowiednie wrażenie. Natomiast widoki ze szczytu są całkiem przyjemne.



środa, 6 kwietnia 2011

Wypadek

Wielokrotnie przekonaliśmy się podczas naszych rodzinnych wycieczek, że nie wszystkie atrakcje, które planujemy udaje się zrealizować, nie wszystkie typowane na dziecięce hity, spełniają pokładane w nich nadzieje. Ale na szczęście pojawiają się też atrakcje "z zaskoczenia", nieprzewidziane, takie super przygody znikąd. Coś takiego przeżyliśmy drugiego dnia w Kotlinie.

A zaczęło się zupełnie niewinnie od nieudanego wypadu do Muzeum Zabawek w Karpaczu. Muzeum zastaliśmy zamknięte, więc malowniczą droga przez przełęcz ruszyliśmy w kierunku zamku Chojnik - naszego kolejnego punktu programu.
Spokojna droga przez las budzący się z zimowego snu, piękne widoki na zakrętach i... 15m oblodzonej nawierzchni. Tylko tyle i aż tyle, bo nam wystarczyło by ześlizgnąć się do rowu. Na szczęście jechaliśmy wolniutko i dachowania nie było :) Samochód jednak zawisł w niewygodnej pozycji i ani drgnął. Jak tu wybrnąć z takiego ambarasu? Na szczęście nasza drużyna musiała wyglądać na wybitnie nieporadną, bo szybko znaleźli się pomocni kierowcy z pojazdem 4x4, który poradził sobie z naszym problemem. Akcja ratunkowa skłoniła Franka do wręcz histerycznego śmiechu, Róża też dobrze się bawiła, a wszystkim wokoło udzielił się ów groteskowy nastrój. Tak oto mrożąca krew w żyłach przygoda urosła do rangi topowej atrakcji wyjazdu. Doczekała się nawet artystycznej dokumentacji:


Po wszystkim ruszyliśmy - rodzice ze zszarganymi nerwami, a dzieci w szampańskich humorach - zdobywać zamek Chojnik.
Wycieczka z dnia poprzedniego dowiodła, że z naszych maluchów są nieźli piechurzy. Na nowym szlaku okazało się, że im teren trudniejszy, tym większa frajda. Omszałe kamienie i liczne korzenie na stromym zboczu były dla Franka i Róży (która ciągle wychodziła z nosidła) dodatkową atrakcją, a my podsycaliśmy ich zapał opowieściami o rycerzach i księżniczkach, które mieszkały na zamku Chojnik. Zwiedzanie obiektu było już wielką przygodą, a w powrotnej drodze wyobraźnia dzieci pracowała na pełnych obrotach. Patyki stały się mieczami, a Róża całej rodzinie przydzieliła role - księżniczek i rycerzy.





Pełen wrażeń dzień zakończyliśmy spokojnym spacerem wśród pałaców w Łomnicy. Zgrabne budynki, rozdzielone dolinką rzeki, mieszczą obecnie hotele i pensjonaty. My w zadbanych ogrodach tych posiadłości szukaliśmy oznak wiosny. I znaleźliśmy.






wtorek, 5 kwietnia 2011

W Kotlinie

Teraz cofniemy się do początków naszej wycieczki, czyli do Kotliny Jeleniogórskiej. Spędziliśmy tam trzy intensywne dni, z których każdy miał podobny rytm, podobny rozkład atrakcji, podobnie rozpieszczał nas piękną pogodą i kończył się uwielbianym przez dzieci seansem bajek na Mini Mini, w naszej bardzo przyjemnej kwaterze – apartamencie.
Obowiązkowym punktem planu dnia „kotlinowego” była wycieczka „górska”. Ze względu na to, że zaledwie jeden z członków naszej ekipy mógł być podejrzewany o pełną wydolność wspinaczkową, wycieczki nasze dobraliśmy bardzo starannie. Były w miarę krótkie, ale oferujące w nagrodę za trudy atrakcyjny finał. Pozostałe punkty programu dobieraliśmy dowolnie, Kotlina to zagłębie interesujących miejsc, więc i tak nie zdołaliśmy wyczerpać wszystkich możliwości.
Pierwszy dzień wyjazdu rozpoczęliśmy od wizyty w tajnej niegdyś kopalni uranu w Kowarach. To tu wydobywano rudę niezbędną do budowy radzieckiej bomby atomowej. Dzieciaki ochoczo przywdziały kaski ochronne i zaskoczyły nas świetnym zachowaniem pod ziemią. Nie była to nasza pierwsza wizyta w kopalni, więc nauczeni doświadczeniem spodziewaliśmy się protestów, ale tym razem Franek podążał krok w krok za przewodnikiem, a Róża zachwycała się podziemnym akwarium w jednej z sal.
Później postanowiliśmy wybrać się na samochodową wycieczkę krajoznawczo-widokową. Piękną, krętą drogą z panoramami Kotliny atakującymi zza drzew wspięliśmy się na graniczną przełęcz Okraj. Tu po raz pierwszy dzieci przekonały się jak łatwo zmieniają się kraje w strefie Schengen. Zostawiliśmy samochód jeszcze w Polsce, a już po chwili jedliśmy smażeny syr z tatarską omacką w czeskiej restauracji. Podziwialiśmy chwilę widoki z przełęczy i narciarzy starających się wykorzystać ostatnie dni sezonu, po czym ruszyliśmy obejrzeć Kotlinę z innej perspektywy.
Wycieczka na Sokolik dowiodła, kto jest najsłabszym ogniwem drużyny. Dzieciaki przeszły na własnych nogach prawie całą drogę (!), a ostatnią ofiarą na szlaku była niestety mama…Tak to prysły marzenia ciężarnej o zdobyciu Śnieżki. Na szczęście Sokolik okazał się jednak być w zasięgu naszych możliwości, dzięki czemu mogliśmy popijać gorącą herbatkę z widokiem na pasmo Karkonoszy w oddali.

wtorek, 11 maja 2010

Jak Łysica i Łysiec rozłączeni


Oto relacja z ostatniego dnia wyjazdu.
Pierwszy szczyt z Korony Polski Róża zdobyła (cóż, że niesiona prawie cały czas w nosidle), wszak niektórzy w ten sposób idą w Himalaje, a i dziećmi nie są. A było to tak.

Najpierw Franio musiał dostać choroby wysokogórskiej, bo jak tylko zobaczył góry rozbolał go brzuszek, co skutecznie uniemożliwiło mu sforsowanie stromej ścieżki w gęstym lesie. Ale za to mógł sobie smacznie drzemać w nosidełku. Nie ominęły go niesamowite widoki, bo takich przy wejściu na Łysicę nie ma. Nawet gołoborze to zbyt mała przecinka, by zobaczyć coś więcej niż chmury nad jodłami. Róża pewnie nie zajarzyła, że wspięła się na wierzchołek, bo niczym się on nie wyróżniał spośród innych punktów na grani. Gdyby nie to że mieliśmy oboje z Just nasze słodkie ciężary na plecach, wycieczka niczym by się nie różniła od wyprawy na roztoczańskie wzgórza :0.




Natomiast druga wycieczka z tego dnia urzekła nas i gołoborzem i opactwem. Może Święty Krzyż to nie Monte Cassino, może to nie ta skala, nie ta groza miejsca, ale i tak z daleka zabudowania klasztorne prezentują się imponująco, a i z bliska trudno odmówić im szczególnego piękna i niedostępności. Oczywiście widok jest spsuty przez wieżę telewizyjną, ale to ona też ułatwia znalezienie samego szczytu i wypatrzenie klasztoru zawieszonego wśród chmur. Gołoborze na Łyścu (Łysej Górze) przystosowano do najazdu turystów, którzy mogą je podziwiać, stojąc na ogromnej metalowej platformie widokowej. Akurat jak tam byliśmy rozeszły się mgły, zaświeciło słońce, więc widok na okolicę zrekompensował nam wcześniejsze pochmurne dni.



Tak więc na koniec połączyliśmy jednego dnia Łysicę oraz Łyśca i bez problemów wróciliśmy do domu, gdzie do dziś jako najlepsze zabawki królują dinozaury zakupione w Bałtowie.

wtorek, 21 lipca 2009

Beskid Niziutki (wyjątkowo bez dzieci)

Ktoś, kto spojrzałby na Beskid Niski z oddali, z okolic Jasła na przykład, mógłby pomyśleć, że ta nazwa niezbyt odpowiada rzeczywistości i nie pasuje do pasma górskiego, które zdecydowanie wyrasta ponad okoliczne wzgórza. Do innego wniosku doszedłby ktoś, kto znalazłby się od razu wewnątrz niego. Krajobraz pełen długich i szerokich dolin, otoczonych mniej lub bardziej zalesionymi pagórkami traci na masywności i powadze. Z tej perspektywy to nie góry, a pogórze. Druga z opisanych sytuacji przytrafiła się nam.
Spotkanie z pierwszym (w dodatku napotkanym po dwóch godzinach) turystą zapadło mi w pamięć. Rzekł on, że niezmiernie się cieszy, widząc nas, mocno uścisnął nasze dłonie; wspomniał, że jak był tu ostatnim razem, nie ujrzał żadnego człowieka. Gdy po 10 minutach ujrzeliśmy grupkę kolejnych piechurów, po następnym kwadransie maraton rowerzystów przez myśl nam przeszło, że zostaliśmy przez kogoś nabrani. Główny mit, że Beskid Niski to dzikie góry, gdzie nie ma ludzi rozwiał się jak poranna mgiełka. Tym bardziej, że podczas przechodzenia przez wieś Wołowiec czuliśmy się dość dziwnie. My spoceni, zabłoceni, umęczeni - a wokół spacerujący weekendowicze z piwkiem, z wózkami dziecięcymi, ucztujący przy grillu.


Aczkolwiek (mimo wszystkich niehumanitarnych aspektów tego wydarzenia) wysiedlenie resztki mieszkańców na ziemie zachodnie samym górom wyszło na dobre. Trudno mi sobie wyobrazić w każdej dolinie rozciągające się na kilka kilometrów wioski pełne okropnych współczesnych domów, trudno mi sobie wyobrazić wtedy jakąkolwiek turystykę, gdyż w dolinach odstępy między przysiółkami nie przekraczały kilkuset metrów. Również piękne żelazne i kamienne krzyże znikłyby za nieestetycznymi płotkami, podobnie jak jabłonie i grusze.Kontynuując drążenie wcześniejszego tematu parków narodowych i działalności człowieka tamże to do Magurskiego Parku należą również małe enklawy w kształcie pasów startowych. To miejsca, gdzie kosi się na łąkach trawy, by myszołowy (największa ich populacja w Polsce mieszka właśnie tu) miały ułatwione polowanie i zakładały gniazda w tych właśnie górskich ostępach. Ale trzeba przyznać, że zwierząt trochę widzieliśmy i to niekoniecznie takich zgonionych tam na siłę ... 2 jelenie, 3 sarny, 7 salamander plamistych. Wilki i niedźwiedzie na szczęście nie nawiedziły nas w namiotach. Spośród różnorakich innych wspomnień warto zanotować herbatkę u proboszcza, deszcz, wielokrotne mokre przeprawy przez jeden strumień.Na koniec muszę stwierdzić, że tylko idąc doliną ma się szansę na widoki. Granie są zupełnie zarośnięte buczyną i podczas 4 dni mieliśmy raptem 3 panoramy. W każdym razie warto tam się wybrać, bo za kilkanaście lat i te miejsca mogą zarosnąć ...Połowa powyższych zdjęć jest autorstwa Maćka G.

piątek, 25 kwietnia 2008

Fantazje Fryderyka Wielkiego

To wyglądałoby imponująco, pionowe ściany Szczelińca Wielkiego przedłużone kilkumetrowymi szańcami, kurtynami i bastionami, kryjącymi arsenały, koszary i wieże obserwacyjne, zapewniającymi panowanie nad częścią Kotliny Kłodzkiej. Fryderyk Wielki musiał się naoglądać saskiego Koenigsteinu, by marzyć o zbudowaniu na pionowej, litej skale twierdzy "nie do zdobycia", chroniącej ledwo co zdobyty Śląsk. Na szczęście na planach się skończyło i najwyższa z Gór Stołowych jest nadal we władaniu "górołazów", a nie turystów wylewających się z autokarów.


My zachęceni sukcesem pierwszego wspólnego trekkingu, postanowiliśmy zbliżyć się do granicy tysiąca metrów nad poziomem morza, więc wchodziliśmy dzielnie do drabinkach, przeciskaliśmy się z nosidłem przez głębokie szczeliny oraz "Piekiełko", gdzie nadal panowała niepodzielnie zima, ciesząc się na koniec widokami pozostałych "stołów".

Oczywiście kilkugodzinny trekking to byłoby dla nas za mało w tak piękny wiosenny dzień, więc uruchomiliśmy skodzinę, by pojechać w inne pasmo górskie czyli Góry Sowie i zobaczyć kolejne marzenie Wielkiego Fryca, tym razem zrealizowane czyli twierdzę srebrnogórską.



Ona też okupuje szczyt, więc jak zaparkowaliśmy na przełęczy dzielącej Góry Sowie od Bardzkich, musieliśmy się nieźle namęczyć, aby wspiąć się do samego jądra tej górskiej fortecy czyli będącego w trakcie remontu Donżonu. Tam zaopiekował się nami przewodnik, prowadząc po kazamatach, pokazując z bastionów, jak wielka to była twierdza, choć teraz w zdecydowanej większości kompletnie zrujnowana i ukryta w gęstym lesie. Stamtąd też było widać rozległe równiny śląskie, do których z Czech wiodła droga właśnie przez tę przełęcz. Nie zobaczyliśmy tylko kolejnych srebrnogórskich atrakcji, czyli wiaduktu kolejowego oraz urokliwego, zabytkowego miasteczka, ciągnącego się aż do przełęczy. Więc po zwiedzeniu fortyfikacji mieliśmy co zwiedzać aż do zachodu słońca.


 PS. Oczywiście twierdza Srebrna Góra jest siódmym z mych dolnośląskich cudów.