Ambitne plany na majówkę pokrzyżowała nam pogoda (śnieg + zbyt zimne noce jak na spanie w namiocie). Nie spędziliśmy więc pięciu dniu w Kotlinie Kłodzkiej i w okolicach: bulderując na Kamiennej Górze, wdrapując się na Śnieżnik, wałęsając się po zabytkowych miasteczkach: Międzygórzu, Bystrzycy, Paczkowie, Bardzie, zwiedzając pałac w Kamieńcu Ząbkowickim, za to wykorzystaliśmy plan z zeszłego roku czyli pojechaliśmy na jeden dzień na Psi Nos. Oczywiście na bouldery. A plan "kłodzki" zostawiamy sobie na kolejny dłuższy weekend - Wy zresztą też możecie go wykorzystać!
Psi Nos to kilka skałek między Kusiętami, a Srockiem, położonych na wzgórzu pośrodku liściastego, jurajskiego lasu. Bez GPS'a nie ma szans tam trafić. Z nawigacją też nie jest łatwo, ale dzięki temu nikogo się tam nie spodziewaliśmy, bo wypaśne baldy znajdują się kilometr dalej i to tam kierują swe kroki wymiatacze boulderingu. Ten rejon został przez odkrywców zaklasyfikowany jako miejsce dla początkujących czyli w sam raz dla naszej dzieciarni (i dla nas). Na miejscu czekało dwanaście przystawek ulokowanych na dwóch niewysokich kamieniach. Na pierwszym dzieciakom wspinanie nie szło (zbyt duże odległości między półkami skalnymi), natomiast na mniejszym szalały, bo w głazie pełno było małych dziurek, gdzie bez kłopotu wkładały paluchy. Róża jakby od niechcenia pokonywała bald za baldem, Franek niewiele jej ustępował - ambicja go niosła, a Łusia z gracją spadała na materac. Gdy się nie wspinały, skakały na crashpady, spotowały się nawzajem, robiły filmiki aparatem. Na tyle im się to podobało, że na cztery godziny zapomniały o istnieniu komórek.
Gdy oni grali, dorośli mogli się powstawiać (z różnym skutkiem) na bardziej wymagające linie. Niestety dwie przystawki prowadziły po całkowicie mokrej skale, poszukaliśmy więc w okolicy nieeksploatowanych głazów. A słoneczko grzało, ptaki śpiewały, wokół cisza i spokój ...
Trzeci kamień nie miał opisanych tras, więc sami mogliśmy wymyślać problemy boulderowe - Marka były najfajniejsze, choć nikt prócz niego nie zaliczył topu. Dziewczynki też na kanciku opracowały przystawkę. Jej przejście kończyło jakże udany dzień wspinaczkowy. Trzeba tylko z tego kamienia zejść. A nie należało to do najłatwiejszych. Dziewczyny siedziały więc okrakiem cztery metry nad ziemią, czekając na sprowadzenie na ziemię. Akcja ratunkowa wymagała udziału wszystkich dorosłych. Marek spuszczał je na wyciągniętych rękach, Justa podtrzymywana przeze mnie, łapała za uda i potem ja je przejmowałem. Fajna przygoda - musiała myśleć przypatrująca się nam z crashpada Ninka, która (sądząc po jej domowych akrobacjach) nie może się doczekać, kiedy pociśnie pierwszego balda.
Łącznie
spędziliśmy na Psim Nosie siedem godzin, a do eksploracji zostały
jeszcze dwa kamienie oraz trzy-cztery trudniejsze trasy na pierwszym
głazie. Jest więc po co tam wracać, tym bardziej że to najbliższe od
Warszawy baldy, gdzie nie straszy leśniczy.