Bali, Lombok, Gilisy już za nami, przemierzamy właśnie Jawę czas więc najwyższy na ten wpis. Impresje.
Nie zmieścimy w zwykłych wpisach tych małych zachwytów, irytacji i zadziwień, które każdy nowy kraj nam serwuje.
Indonezja zaoferowała nam od początku zieleń i rozkwit. Roślinność świeża i zaborcza, wkraczająca, zarastająca, pnąca, kwitnąca, kolorowa, zachwycająca. Kwiaty jak nasze doniczkowe na ulicznych rabatach, dżunglaste, palmowe, bambusowe laski i wszechobecne pola ryżowe. No i oczywiście owoce. Soczyste papaje i arbuzy, świeże liczi, wściekle różowe dragonfruity, przeróżne banany i okropne duriany.
Czemu zaś zawdzięczamy to bogactwo? Naszemu niedoszłemu przekleństw w tej podróży - porze deszczowej. Irytuje i zachwyca. Z jednej strony denerwujemy się gdy ściana deszczu odcina nam drogę do zaplanowanej atrakcji, z drugiej patrzymy zafascynowani jak przelewa się strumieniami przez miasto, ulice, restauracje, podtapia chodniki i rabaty, a potem znika gdzieś w odpływach. Niesamowite jest bowiem to, jak sprawnie sobie tu radzą z nadmiarem wody. Czy ona spływa czy paruje? Faktem jest, że nawet jeśli dziś brodzimy w 15cm jeziorku rozlanym na ulicy, jutro nic z wody nie zostanie. Narzekamy wiec czasem gdy deszcz zerwie nasz misternie utkany plan, jednak w duchu oboje cieszymy się, że dane nam było przeżyć tropikalną porę deszczową. To w końcu też wyjątkowe, bo pierwsze i zapewne jedyne w życiu doznanie.
- Wayan, Made, Nyoman, Ketut - wymieniają pokazując kolejno na nasze dzieci miejscowi. Tak jest, mamy komplet. Stanowimy balijski ideał rodziny. Osiągnęliśmy pełnię i wyczerpaliśmy cały zakres imion dostępnych do dyspozycji. Tak tu bowiem jest, że Wayana możesz spotkać na każdym rogu - to imię nadawane pierwszemu dziecku niezależnie od płci. Kolejne dzieci otrzymują następne imiona z zestawu, a jeśli komuś mało otwiera kolejkę po raz drugi. Dziś jednak większość rodzin na Bali ma tylko Wayana i Made.
Cóż napisać o jedzeniu? Sprawa nie jest prosta - wiele tu smaków które już znamy i kochamy - ostre curry podawane z ryżem to wspomnienie z Tajlandii, sajgonki, smażone mie i nasi (makaron i ryż) to potrawy znane z polskich "chinoli", tu zwykle w formie bardziej wysublimowanej. Są też pyszne nowości; gado gado - szaszłyki z orzeszkowym sosem czy zupy rosołowe ze świeżymi warzywami. Wszystkie te wspaniałości powszednieją jednak, gdy stanowią menu codzienne, serwowane na obiad, kolację i co najgorsze - śniadanie. Bo śniadań w naszym rozumieniu po prostu brak. Ileż można jeść smażeliny? Od rana?! Gdzie mleko, sery, pyszny chleb? Tylko Franek ma jeszcze ochotę na kluchy, Indonezja nie jest rajem dla smakoszy poszukujących urozmaiconego menu.
Indonezja nie jest też krajem dla pieszych. Czasem zastanawiamy się czy miejscowi w ogóle kiedykolwiek gdziekolwiek poruszają się pieszo. Tłumy skuterów zastępują spacerowiczów na nieistniejących chodnikach, które wyginęły chyba w procesie ewolucji. Jeśli gdzieś spotkamy ten relikt lepszych czasów, to zwykle jest on zastawiony skuterami, budkami z jedzeniem, pofałdowany i poraniony dziurami na deszczówkę. Jak więc można się poruszać po mieście? Zwykle szokujemy miejscowych i elektryzujemy taksówkarzy, rikszowych i bryczkowych przewoźników wędrując karawaną z wózkiem brzegiem ulicy. Jesteśmy w tym chyba mega ekscentryczni, bo jedyny deptak jaki spotkaliśmy w tym kraju znajdował się w Jogjy, a i tak był gęsto obstawiony becakami - moto- i cyklo-rykszami, które czekały aż rodaka czy turystę zmęczy spacerek.
Nawet taksówkarze nie są jednak nachalni. Co mówię, nawet najgorsi prześladowcy podróżników czyli sprzedawcy pamiątek nie są nachalni. Indonezyjczycy to naród cudownie miły, szanujący gości i rozkochany w dzieciach. Czujemy się tu lepiej traktowani niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie, łącznie z Polską, która przegrywa na polu pogody ducha.
Nie zmieścimy w zwykłych wpisach tych małych zachwytów, irytacji i zadziwień, które każdy nowy kraj nam serwuje.
Indonezja zaoferowała nam od początku zieleń i rozkwit. Roślinność świeża i zaborcza, wkraczająca, zarastająca, pnąca, kwitnąca, kolorowa, zachwycająca. Kwiaty jak nasze doniczkowe na ulicznych rabatach, dżunglaste, palmowe, bambusowe laski i wszechobecne pola ryżowe. No i oczywiście owoce. Soczyste papaje i arbuzy, świeże liczi, wściekle różowe dragonfruity, przeróżne banany i okropne duriany.
Czemu zaś zawdzięczamy to bogactwo? Naszemu niedoszłemu przekleństw w tej podróży - porze deszczowej. Irytuje i zachwyca. Z jednej strony denerwujemy się gdy ściana deszczu odcina nam drogę do zaplanowanej atrakcji, z drugiej patrzymy zafascynowani jak przelewa się strumieniami przez miasto, ulice, restauracje, podtapia chodniki i rabaty, a potem znika gdzieś w odpływach. Niesamowite jest bowiem to, jak sprawnie sobie tu radzą z nadmiarem wody. Czy ona spływa czy paruje? Faktem jest, że nawet jeśli dziś brodzimy w 15cm jeziorku rozlanym na ulicy, jutro nic z wody nie zostanie. Narzekamy wiec czasem gdy deszcz zerwie nasz misternie utkany plan, jednak w duchu oboje cieszymy się, że dane nam było przeżyć tropikalną porę deszczową. To w końcu też wyjątkowe, bo pierwsze i zapewne jedyne w życiu doznanie.
- Wayan, Made, Nyoman, Ketut - wymieniają pokazując kolejno na nasze dzieci miejscowi. Tak jest, mamy komplet. Stanowimy balijski ideał rodziny. Osiągnęliśmy pełnię i wyczerpaliśmy cały zakres imion dostępnych do dyspozycji. Tak tu bowiem jest, że Wayana możesz spotkać na każdym rogu - to imię nadawane pierwszemu dziecku niezależnie od płci. Kolejne dzieci otrzymują następne imiona z zestawu, a jeśli komuś mało otwiera kolejkę po raz drugi. Dziś jednak większość rodzin na Bali ma tylko Wayana i Made.
Cóż napisać o jedzeniu? Sprawa nie jest prosta - wiele tu smaków które już znamy i kochamy - ostre curry podawane z ryżem to wspomnienie z Tajlandii, sajgonki, smażone mie i nasi (makaron i ryż) to potrawy znane z polskich "chinoli", tu zwykle w formie bardziej wysublimowanej. Są też pyszne nowości; gado gado - szaszłyki z orzeszkowym sosem czy zupy rosołowe ze świeżymi warzywami. Wszystkie te wspaniałości powszednieją jednak, gdy stanowią menu codzienne, serwowane na obiad, kolację i co najgorsze - śniadanie. Bo śniadań w naszym rozumieniu po prostu brak. Ileż można jeść smażeliny? Od rana?! Gdzie mleko, sery, pyszny chleb? Tylko Franek ma jeszcze ochotę na kluchy, Indonezja nie jest rajem dla smakoszy poszukujących urozmaiconego menu.
Indonezja nie jest też krajem dla pieszych. Czasem zastanawiamy się czy miejscowi w ogóle kiedykolwiek gdziekolwiek poruszają się pieszo. Tłumy skuterów zastępują spacerowiczów na nieistniejących chodnikach, które wyginęły chyba w procesie ewolucji. Jeśli gdzieś spotkamy ten relikt lepszych czasów, to zwykle jest on zastawiony skuterami, budkami z jedzeniem, pofałdowany i poraniony dziurami na deszczówkę. Jak więc można się poruszać po mieście? Zwykle szokujemy miejscowych i elektryzujemy taksówkarzy, rikszowych i bryczkowych przewoźników wędrując karawaną z wózkiem brzegiem ulicy. Jesteśmy w tym chyba mega ekscentryczni, bo jedyny deptak jaki spotkaliśmy w tym kraju znajdował się w Jogjy, a i tak był gęsto obstawiony becakami - moto- i cyklo-rykszami, które czekały aż rodaka czy turystę zmęczy spacerek.
Nawet taksówkarze nie są jednak nachalni. Co mówię, nawet najgorsi prześladowcy podróżników czyli sprzedawcy pamiątek nie są nachalni. Indonezyjczycy to naród cudownie miły, szanujący gości i rozkochany w dzieciach. Czujemy się tu lepiej traktowani niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie, łącznie z Polską, która przegrywa na polu pogody ducha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz