niedziela, 30 czerwca 2013

What shall we do with the drunken sailor?

 

Tytułowa szanta towarzyszyła życiu naszej rodziny na długo przed rozpoczęciem mazurskiego rejsu. Na próżno próbowaliśmy się jej nauczyć, by zaimponować pozostałej części załogi naszej "Samby" czyli Pauli, Michałowi, Fryckowi i Florce. Ostatecznie się nie zdradziliśmy z naszym kaleczeniem angielszczyzny, choć śpiewaliśmy tyle innych żeglarskich pieśni podczas cumowania w porcie, nudnego przepływania kanałów na silniku, gdy nieźle łajbą bujało, bądź dla zabicia nudy ...


Ale od początku. Jak widać skład był różnorodny. Czwórka dorosłych, w tym trójka doświadczonych żeglarzy i piątka dzieci (sześciolatek, dwoje czterolatków, trzylatka i dwulatka), z których tylko jedno wcześniej żeglowało. W takim gronie dałoby się świat okrążyć, ale ze względu na słabe wiatry ograniczyliśmy się do penetracji Jeziora Mamry (spędziliśmy tam ponad połowę wyjazdu eksplorując wszystkie pomniejsze akweny, a także wyspy: Upałty i Kormoranów, zabytki Węgorzewa, pałac w Sztynorcie, bunkry w Mamerkach), a potem trzydniowego rejsu na do Rynu i z powrotem do naszej bazy w Giżycku. Na przyszły rok zostawiając sobie Mikołajki, do których z nie wiadomych nam powodów koniecznie musiał dopłynąć Franciszek, Ruciane-Nidę i Pisz. Zostawiając na przyszły rok ... bo nieoczekiwanie wszystkim żeglowanie przypadło do gustu.


Dzieciaki monotonię powolnego sunięcia po lustrze wody urozmaicały sobie: kąpielami za rufą, udawanym łowieniem ryb, puszczaniem baniek mydlanych z dziobu, wyszywaniem pirackiej bandery, moczeniem nóg na rufie, przekraczaniem zakazów dotyczących samodzielnego przechodzenia na dziób, graniem w planszówki oraz drzemkami. Na jachcie nawet tak prozaiczne sprawy jak jedzenie, mycie (czy sikanie) były nie lada zabawą. W domu przecież nie spożywa się codziennie posiłków na dworze i nie podmywa się przez zanurzenie w zimną wodę. Nie trzeba też pamiętać, by nie sikać pod wiatr. Do sterowania dzieci się jednak nie garnęły, problemem było dla nich zobaczenie czegokolwiek przed dziobem, ale jak już chłopaki zaczęły robić zwroty przez sztag ... Niezłą zabawę stanowiły też dla nich manewry typu "człowiek za burtą" wykonywane przez bardziej doświadczonych sterników.



Nam dorosłym podobało się przede wszystkim niespieszne żeglowanie, choć Justa jako osoba najczęściej delegowana do opieki nad dziećmi źle znosiła bujanie pod pokładem. Wbrew pozorom nie motywowało jej to bynajmniej do częstszego chwytania za ster, ale ogólnie przekonała się do żeglarstwa. Super były też nocne cumowania, czy to w klimatycznych portach, czy to w szuwarach. Najlepszy nocleg "na dziko" mieliśmy w malowniczej zatoce Skanał, gdzie mogliśmy rozpalić ognisko i przeżyliśmy rozczarowanie z nie dopieczonymi w popiele ziemniakami.

 

Oczywiście prawdziwe żeglarskie życie zaczynało się, kiedy dzieci zasypiały. Mogliśmy wreszcie przy butelce rumu odreagować stres, że któreś dziecko wypadnie za burtę.


wtorek, 14 maja 2013

Rowerowy debiut Franciszka i Róży

Tegoroczna majówka upłynęła nam pod znakiem dwudniowej wyprawy z przyczepką rowerową na trasie Ursynów - Czersk - Ursynów.


Dystans, który zaplanowaliśmy (czyli nieco ponad 30 km w jedną stronę) wydawał nam się zbyt forsowny dla Franka. Wcześniej nie mieliśmy na koncie żadnej dłuższej wycieczki niż dziesięć kilometrów, a i takie często kończyły się narzekaniem. Dlatego też postanowiliśmy zamontować do roweru trail gator, by w razie katastrofy pociągnąć choć trochę synka do celu. Oczywiście holu nie udało mi się prawidłowo zamontować, nie nadawał się zatem do użycia. Ale przynajmniej profesjonalnie wyglądał.



Po drodze czekały nas problemy nie tylko sprzętowe, bo wszystkie prognozy zapowiadały obfite opady. Wyruszyliśmy pełni lęku, czy nas nie zmoczy. Dziewczynki były w najlepszej sytuacji, ich przyczepka miała plastikowe dno, porządną osłonę przeciwdeszczową, więc nie miały się czego obawiać. Rowerzyści wręcz przeciwnie. Na szczęście skończyło się na strachu. Kropić zaczęło dopiero, gdy zajeżdżaliśmy już na nocleg (jakże się zdziwili właściciele, że tam dotarliśmy!), ale czarne chmury kłębiły się nad nami przez całą wycieczkę, gdy my musieliśmy się przedzierać przez błota i omijać wielkie kałuże. Ogromną niespodziankę sprawiła nam Róża. Najwidoczniej czegoś nam pozazdrościła, bo gdy zaczęła się asfaltowa nawierzchnia zaczęła domagać się zamiany, co zmęczony Franciszek chętnie podchwycił i bez problemu przystał na to, że siostra zaanektuje jego rower. Tym samym trail gator okazał się niepotrzebny, bo nasz pierworodny znalazł godnego siebie (choć dwa lata młodszego) zmiennika.



Następny dzień rozpoczęliśmy od zwiedzenia zamku w Czersku - miło zaskoczyła nas zniżka dla rowerzystów. Za najbardziej interesujące uznaliśmy przeróżne machiny oblężnicze wystawione na dziedzińcu: katapulty, perriery, trebusze, tarany ... Po zrozumieniu zasad ich działania ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Niestety trudy dnia poprzedniego dały się dzieciakom we znaki i już tak ochoczo nie pedałowały, skarżąc się na ból nóżek. Dobrym motywatorem były lody w Parku Zdrojowym w Konstancinie-Jeziornej. Ale nie obyło się niestety bez histerii, wrzasków, rzucania rowerkiem. Cóż trudne miłości początki ...



piątek, 7 września 2012

Pierwszy tysięcznik

Duma nas rozpiera, bo dwójka naszych dzieci (nie chodzi oczywiście o Łuśkę) zdobyła o własnych siłach najwyższy szczyt Pienin - Wysoką (1052 mnpm). Co prawda Róża, która jako prawdziwa dama nawet na trekking nie rusza się bez swej torebki, wymusiła wzięcie na barana, ale trwało to zaledwie kilka minut, więc możemy spokojnie zaliczyć jej kolejny (po Łysicy) szczyt w koronie Polski. 




 A nic nie wskazywało, że ta wyprawa zakończy się sukcesem, gdyż zaczęła się od krzyków, jęków, kopania, płaczów wyrwanych z poobiedniej drzemki dzieciaków. Dopiero przeskakiwanie po kamieniach przez strumyk rzeźbiący dno wąwozu Homole, picie wody wprost ze źródełka, wypatrywanie na halach owiec i krów zmieniło ich zapatrywanie na górską wspinaczkę. Wbrew "dobrym radom" schodzących w dół rodziców z dziećmi, że dalej jest za stromo na tak małe nóżki, właśnie to ostre kamienisto-korzenne podejście wzbudziło w nich siły do ataku szczytowego. Oczywiście to podejście nie trwało tyle, co piszą na tabliczkach, ale Wysoko przywitała nas światłem rozpoczynającego się zachodu słońca, latającymi mrowkami, stromym zboczem, z którego koniecznie chciała spaść nasza najmłodsza, a także wyjątkową słabą - jak na tak słoneczny dzień - widocznością. Bieg w dół, kontrolowane upadki na halach dopełniły ten zakończony sukcesem dzień. 


Ciekawe kiedy dzieci przełamią granicę dwóch tysięcy?

czwartek, 6 września 2012

Spiskie piski

Tego dnia mieliśmy  uwolnić się od gór i zrelaksować się na Słowacji. Jak łatwo się domyśleć, nie wszystko poszło zgodnie z planem.
Spiski Hrad już z daleka przypominał nam Krak de Chevalier, który niestety na razie znamy tylko ze zdjęć, skręciliśmy więc w pierwszą drogę, zmierzającą do zamku, by w końcu zaparkować u podnóża góry, na której szczycie rozłożyła się warownia. Jak się okazało (po półgodzinnej wspinaczce) parking nie został wybrany należycie, bo drugi znajdował się na górze, prawie pod samą bramą, znajdującą się w najdalszym krańcu twierdzy. Z rozpaczy piszczeli wszyscy - mali i duzi.
Średniowieczna ruina okazała się też zbyt wielka do zwiedzenia jak na małe, obolałe nóżki, nie we wszystkie zakamarki zdołaliśmy wejść, ani na wszystkie tarasy, ani na wszystkie dziedzińce, piętrzące się jeden nad drugim, coraz wyżej i wyżej, aż po wysmukłą wieżę, całkiem pozbawioną odwiedzających, z powodu królujących tam latających mrówek. Dla nas pozostało niesamowite, wąskie przejście prowadzące na szczyt, a biegnące po spirali raz po lewej, raz po prawej stronie stołpu, co jeszcze bardziej miało utrudnić zdobycie ostatniego punktu obrony. Prócz tej atrakcji można było zwiedzić kaplicę, kilka odtworzonych wnętrz, barbakan, tarasy renesansowe, obejrzeć romańską część mieszkalną z charakterystycznymi kolumienkami. Polskie ruiny zamków powinny się zapaść pod ziemię ze wstydu ...
Nasze ulubione czeskie i słowackie danie czyli smażiny syr zjedliśmy w zabytkowej Lewoczy, skąd po bardzo krótkim spacerze udaliśmy się do Popradu, gdzie kilka godzin grzaliśmy się w basenach termalnych, przerywając te kąpiele (i pływanie - bo Róża i Franio w rękawkach świetnie się już poruszają w wodzie), zjazdami na zjeżdżalniach, wywołującymi radosne piski. Wygrzewanie skończyliśmy równo z zachodem słońca, a droga do noclegu biegła jeszcze po ciemku przez góry ... Tam też na przełęczy w Magurze Spiskiej, wjechaliśmy prosto w chmury, szturmujące ten najniższy punkt w paśmie. Nasza droga wiła się serpentynami, raz w górę, raz w dół, chmury ograniczały widoczność, a my dorośli tłumiliśmy tylko nasze wewnętrzne piski przerażenia, by nie obudzić dzieciaków ...

środa, 5 września 2012

Trójkoronny triathlon

Tratwa, rower i wspinaczka jednego dnia? Z trójką dzieci? Być może to przesada. Gdybyśmy byli w Pieninach dwa tygodnie, pewnie rozbilibyśmy to na kilka dni, a że spędziliśmy tam tylko przedłużony weekend, trzeba było się streszczać, co zresztą dla dzieci nie okazało się być trudnym doświadczeniem, gdyż przeżywały poznanie swych nowych bohaterów - flisaków. Franek już zapowiada, że na bal karnawałowy przebierze się za flisaka (kapelusza zażyczył sobie jako pamiątki, resztę wyposażenia tj. dżinsy, białą koszulę, tyczkę posiada, a niebieskiej haftowanej kamizelki nie potrzebuje, bo nasz sternik też jej nie miał), Róża natomiast najchętniej przebrałaby się za flisacką księżniczkę, gdyby takie istniały ...

Jak widać dzieciakom bardziej podobają się ludzie ubrani inaczej niż my (nie ma dla nich różnicy czy to Sikhowie, buddyjscy mnisi, czy górale spieszący w swych tradycyjnych strojach rano na flis) niż spektakularne widoki z rejsu przełomem Dunajca, zabawne dykteryjki i zagadki naszego flisaka-gawędziarza, które łatwiej było im znieść dzięki moczeniu rąk w zimnej, bystrej wodzie.

Powrót ze Szczawnicy do Sromowców Niżnych, gdzie mieszkaliśmy zaplanowaliśmy pierwotnie busikiem, ale gdy tylko dowiedzieliśmy się o możliwości wypożyczenia rowerów i przyczepki od razu zapaliliśmy się do pomysłu wracania drogą wijącą się wzdłuż dziesięciokilometrowej trasy, którą spływaliśmy. Miny nam zrzedły, jak zobaczyliśmy stan przyczepek do wypożyczenia. Na dziesięć - tylko jedna (firmowa marki Kiddy Van) nie miała dziur w plastikowych szybkach, przetarć w materiale, ton piasku w środku, ale nie chciano nam jej wypożyczyć, ze względu na nietypowe mocowanie do roweru. Aby nas zachęcić do wybrania innej, wypożyczający użył argumentu, że ładowność Kiddy Vana nie powinna przekroczyć 25 kg, choć wyraźnie była na niej napisana całkiem inna wartość. Grunt, że się udało i w szybkim tempie (niestety za prędkim jak na podziwiane widoków), mijając dziesiątki polskich i słowackich tratw, pontonów i kajaków, dotarliśmy na obiad.




Trzy Korony wydawały się być w zasięgu ręki, więc niespiesznie ruszyliśmy na szczyt około godziny piętnastej. Gdy w końcu po chwilach zwątpienia tam dotarliśmy, było na tyle późno, że nie musieliśmy stać w kolejce na platformę widokową, z której rozpościerał się spektakularny widok, na wijący się Dunajec, Czerwony Klasztor, nieodległe Tatry, inne nieznane nam szczyty i pasma.

Gofry, lody i piwo w schronisku pod Trzema Koronami zakończyły ten intensywny dzień.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Cesarskie kąpieliska z siodełka roweru

Wizytę w Świnoujściu postanowiliśmy urozmaicić nielada atrakcją - krótkim, kilkugodzinnym wypadem rowerowym do kurortów niemieckich. Dzięki temu mieliśmy okazję skorzystać z usług naszej konkurencji - wypożyczalni rowerów Baltic Bike. Zaopatrzyliśmy się w bogaty zestaw - 2 rowery, przyczepkę, fotelik i ruszyliśmy.  


 Nad brzegiem morza, wzdłuż niegdyś 16-to kilometrowej, najdłuższej w Europie trasy spacerowej, biegnie bardzo wygodna i mocno uczęszczana ścieżka rowerowa. Początkowo wiedzie świnoujską promenadą, by gładko przekroczyć niemal niezauważalną granicę państwa i doprowadzić nas do zdecydowane bardziej okazałych i lepiej zachowanych kurortów niemieckich. Dość zadbane i estetyczne Świnoujście wydało nam się zapyziałym i zaniedbanym kurorcikiem przy splendorze Ahlbeck. Szum fal odbija się tu od stojących w zwartym szeregu przepysznych willi, które obecnie w większości pozamieniano na pensjonaty. 


By spojrzeć na tę imponującą promenadę z lepszej perspektywy, weszliśmy na długie molo. Dzieciaki z zachwytem obserwowały przejażdżki plażowiczów na bananie, a my z podobnym zachwytem architekturę nadmorskich kamienic. Zaskoczeniem była dla mnie informacja, że to tutaj powstała "Czarodziejska góra", zawsze wyobrażałam sobie raczej górski krajobraz jako inspirację. 


Dalej nasza trasa wiodła nieco trudnym, pagórkowatym terenem przez lasek, aż do przyjemnego jeziora. Tu zrobiliśmy sobie mini postój, co okazało się słusznym pomysłem, jako że zmierzając z powrotem w kierunku Świnoujścia nieco się pogubiliśmy i nie w głowie nam były postoje. Dotarliśmy jednak na miejsce na tyle wcześnie, że jeszcze zdążyliśmy zażyć morskich i słonecznych kąpieli z dala od niemieckich golasów, którzy licznie zapełniali plaże po drugiej stronie wirtualnej granicy. 



Podsumowując: zabytkowe kurorty są naprawdę piękne, okolica ciekawa i doskonale przystosowana dla rowerzystów z przyczepką. Z łatwością można zorganizować przyjemną, jednodniową wycieczkę, co jak widać nam się udało ;)

środa, 22 sierpnia 2012

Nasz kraj fortami stoi

Wciąż jestem pod wrażeniem książki Piotra Zychowicza "Pakt Ribbentrop-Beck", w której autor przekonująco dowodzi, że Hitler - z Polską u boku, jako sojusznikiem - mógł pokonać Związek Radziecki, i rozprawia się przy okazji z najróżniejszymi argumentami przeciw tej tezie, dotyczącymi wasalizacji Polski, przebiegu wojny ze Stalinem, kwestii żydowskiej. Z racji tego, że podróże kształcą, chciałbym  włożyć również swój mały kamyczek w tryby przyjaźni polsko-niemieckiej z lat 1932-1938. Gdyby była ona tak głęboka i prawdziwa, jak Zychowicz pisze, to po co III Rzesza w tych właśnie latach za miliony marek budowała ciąg fortyfikacji na wschodzie? Chodzi mi tu szczególnie o Międzyrzecki Rejon Umocniony, który udało nam tego lata zobaczyć na własne oczy.
 Niestety ta linia obronna podobnie jak nie był  żadną przeszkodą dla nacierającej Armii Czerwonąej tak nie  stanowi on idealnej atrakcji dla dzieci. Manekiny niemieckich żołnierzy stojących na warcie, strzelających z karabinów maszynowych, leżących na pryczach przerażały Różyczkę, zejścia w dół potężną (30 metrów głębokości) klatką schodową bał się Franciszek, a Łuśka łkała podczas ponad kilometrowego marszu przez ciemne korytarze. W środku podobała im się wyłącznie krótka przejażdżka drezyną (2 minuty jak na godzinę w zimnych, mokrych podziemiach, to trochę mało przyjemności), a na zewnątrz przeciwczołgowe "zęby smoka", wśród których bez problemu mogłyby się bawić w "chowanego" oraz wyślizgane kopuły pancerne. 
Niemieckich żołnierzom jednak te podziemne konstrukcje ciągnące się przez dziesiątki kilometrów (my zwiedziliśmy raptem półtora) bardziej odpowiadały niż zalane wodą okopy spod Verdun, tak że w końcu ich Fuhrer tupnął nogą i przestał finansować ten "raj dekowników". Szkoda tylko, że po wojnie umocnienia zostały tak zdewastowane (szaber, ćwiczenie wojskowe) i nigdy już nie staną się taką atrakcją, jak linia Maginota, czy Wał Atlantycki.

Inną fortyfikacją na naszej trasie miała być szesnastowieczna twierdza Kostrzyn. Piszę "miała być," bo ktoś bardzo sprytnie zabrał się w JEDNYM czasie za remont dokładnie WSZYSTKICH bastionów, więc wstępu do nich broniły ogrodzenia, napisy "wstęp wzbroniony" i choć widać było, że wszystko jest już gotowe na przyjęcie turystów, musieliśmy się obejść smakiem, zwiedzając jedynie Bramę Berlińską. Na szczęście Kostrzyn, to nie tylko raweliny, fosy i inne obiekty obronne, ale również "Polskie Pompeje", które pobudziły dziecięcą fantazję.
Siedząc na schodkach prowadzących do zarośniętej krzakami kupy gruzu, patrząc przez okienka suteren wgłąb piwnic pełnych potłuczonych cegieł, przechadzając się po trotuarze, mijając tramwajowe szyny, mogły one oczami wyobraźni zobaczyć ludzi, którzy tam mieszkali i te tramwaje, samochody mknące po bruku. Niesamowite miejsce. Tylko czy kiedyś nie zabudują go gargamelowatymi kamieniczkami? Trzeba poczuć tę atmosferę zanim się to stanie.
Aby zrekompensować sobie niemożność zwiedzenia twierdzy Kostrzyn, postanowiliśmy odwiedzić Fort Gerharda w Świnoujściu. Jaki Fort Gerharda w Świnoujściu? REKRUCI PO-WTA-RZA-JĄ ZA PANEM SIER-ŻAN-TEM! NAJ-LEP-SZY FORT NA ŚWIE-CIE! I BIEGIEM - DO SZCZOTKOWANIA KIBLI - MARSZ!!! To próbka stylu naszego przewodnika, przebranego za pruskiego kaprala (czy  też sierżanta - sprawy wojskowe zawsze były mi obce), który prócz interesujących informacji na temat zwiedzanych pomieszczeń, wplatał w swą opowieść wojskowe żarty, elementy musztry, mrożące krew w żyłach historię o duchach. Całość wycieczki kończyło natomiast strzelanie z armaty, a także pasowanie na młodszego kanoniera artylerii fortecznej. Dzieci jednak miały dość krzyków, traktowania per noga, więc zrejterowały spod szpady przewodnika, nie mogą się zatem poszczycić tak łatwo osiągniętym stopniem wojskowym.
 Ogólnie mogę stwierdzić, że świnoujski fort to jedna z najciekawszych atrakcji w Polsce. Oczywiście moim skromnym zdaniem. I nie chodzi, o jakiś wyśmienity stan zachowanie fortu, bo takim nie jest, gdyż jeszcze kilka lat temu teren ten służył za wysypisko śmieci, ale o to, że ktoś miał pomysł jak atrakcyjnie (przez połączenie edukacji z zabawą, ciekawą również dla dorosłych) zaprezentować tak niszowy produkt jak fortyfikacje, które nagle ożywają wśród tych prostych żołnierskich komend. Dobrze to wróży polskiej turystyce, bo w Polsce fortów jest co nie miara ...

PS. Jakoś mocno entuzjastyczny wyszedł ten post, niepodobne to do mnie :)