środa, 19 marca 2014

Piaski Sahary



No i jak widać dotarliśmy. Co prawda jeszcze jadąc na wielbłądach skrajem pustyni baliśmy się, że zaraz zjedziemy do obozowiska przy hotelu. A wszystko dlatego, ze wykupiliśmy pustynny pakiet od naganiacza na dworcu, który na środku ulicy chciał od nas zaliczkę. Po chwili się zresztą ulotnił, wsadzając nas do minibusa. Ale wszystko o czym nam opowiadał okazało się prawda. Był dwugodzinny marsz na wielbłądach po wydmach, zachód słońca nie był widoczny; ale to przecież nie jego wina. Obozowaliśmy tylko w dwiema Niemkami, a nie tłumem turystów, otoczeni zewsząd piaskowymi wzgórzami, gwiazdami z dala od turystycznej Merzougi. Nawet kolacja i berberyjskie śpiewy przy ognisku (Franek ochoczo włączył się w granie na bębnach) nie były tylko mirażem. Aż w końcu pojawił się księżyc i stała się jasność prawie jak w noc polarąa. Nasza saharyjska przygoda zakończyła się po nocy spędzonej w namiocie podziwianiem wschodu słońca i jazdą wśród mocno kontrastowych pagórkow.




A dzisiejszy dzień spokojnie nam schodzi na oczekiwaniu na nocny autobus do Fezu. Trochę zwiedzamy, a zaraz idziemy grać w piłkę.

Joasia w maseczce. Zdjęcie specjalnie dla dziadka Zenka. Przydała się.

poniedziałek, 17 marca 2014

Witamy na pustyni

By dotrzeć do prawdziwej Afryki z tej arabskiej, która jednak ze słowem Afryka wcale się nam nie kojarzy, należy skorzystać z malowniczej drogi przez przełęcz gór Atlas, którą niegdyś wybudowali Francuzi, by opanować rejony harde jak mieszkające tam berberyjskie ludy. Droga pnie się stromymi zakrętami, otwierając przed nami niesamowite widoki na pasma gór. Jest pięknie. No prawie pięknie. Coś za coś bym rzekła. Zachwyt nad krajobrazem trzeba niestety drogo okupić. I nie chodzi tu tym razem (wyjątkowo) o kasę. Nie bez powodu obsługa autobusu rozdaje chętnym torebki foliowe. Naszej szóstce przydały się dwie, ale pan za mną zużył podczas tej podróży dwie dla siebie samego. Rzygały więc nie tylko dzieci, ale również część starszych podróżnych. Mnie ominęło, ale za to byłam bliska zemdlenia.



Ale nic to, jesteśmy na pustyni, a raczej jej przedpolach, czyli w Warzazate, bo oryginalna nazwa jest zbyt skomplikowana. To marokański Hollywood, do którego zjeżdżają ekipy z Europy w poszukiwaniu pustynnych krajobrazów, bo, jak wyjaśniał nam dziś przewodnik po studiu filmowym, jest cicho, tanio i dobre światło.
Zaczęliśmy jednak zwiedzanie od ksaru Aid Benhadoo. Budowana z suszonej na słońcu gliny obronna miejscowość, także była wykorzystywana w licznych filmach. Nam przypominała Timbuktu, czyli kolejny afrykański sen Europejczyków został dziś spełniony.




Na filmowych planach dzieci dobitnie przekonały się, ze cała rzeczywistość filmowa zrobiona jest z gliny i gipsu, Maroko udaje Egipt, Jerozolimę i daleką Afrykę, katapulty naprawdę nie strzelają, a wybuchające ferrari to atrapa z plastiku. Czyli nie można wierzyć własnym oczom. Może od dziś przestaną pytać czy ktoś na filmach ma prawdziwe rany...





Franek zakończył dzisiejszy dzień meczykiem z młodymi Marokańczykami, więc był niezwykle szczęśliwy.
Niestety wyrzucają nas już z inter, dodam więc tylko, ze również nie lubię Marokańczyków, jak Pita i Joasia.

Tasardin i jego Hassan

Ogólnie jestem dziś wściekły (po raz setny) na pazerność Marokańczyków i niesamowite wspomnienia naszego trekkingu w masywie Toubkal (najwyższy szczyt północnej Afryki) powoli zmierzają w niebyt, ale spróbuję zebrać się w garść.
Plan był prosty: wynająć muła z mulnikiem, zdobyć przełęcz o wysokości 2450 mnpm, przenocować w wysokogórskim schronisku i przez jeszcze wyżej położoną przełęcz wrócić do miejscowości, z której wystartowaliśmy.
O dziwo wszystko się udało. No może prawie wszystko, bo Hassan stwierdził, że ta wyższa przełęcz jest cała zaśnieżona i nasz Tasardin (a także dzieci) jej nie pokonają. Więc musieliśmy wracać tą samą drogą, ale co to była za droga.
Najpierw przemierzyliśmy górską wioseczkę, w której mieszkali nasi towarzysze wycieczki, potem wspinaliśmy się na przełęcz, która leżała mniej więcej na granicy śniegu, a wokół spoglądały na nas niebosiężne, białe trzytysięczniki. Choć przełęcz Tizi n Mzik z samego dołu wydawała się, jakby nie była zbyt wielkim wyzwaniem dla takich górołazów jak my, to kręta i stroma ścieżka wśród piargów i zwalistych kamieni w pełnym słońcu dała nam w kość, tym bardziej, że Hassan stwierdził, że ten odcinek jest zbyt niebezpieczny, by dziecko jechało na naszym białym zwierzaku. Łusia więc miała swego prywatnego muła - tatę.




Schronisko Azib Tamsoult, do którego dotarliśmy po czterogodzinnej wspinaczce, stało na stromej hali, z trzech stron otoczone przez potężne turnie. Byłoby kompletnie odizolowane od świata, gdyby nie trzy kamienne zagrody na kozy i owce, skąd stada wypędzano o poranku na nieośnieżone granie. Ale i tak nie zapewniało turystom wielu wygód, gdy temperatura na zewnątrz spadła poniżej zera, nas przed zimnem chroniły po trzy koce i nasze wzajemne ocieplanie (koza stojąca pośrodku schroniska przestała grzać dwie godziny po zachodzie słońca). Na domiar złego z jedzeniem też było cienko ...



Następnego dnia czekała nas miła niespodzianka, bo zmęczoną Różę nasz przewodnik posadził podczas niezbyt stromego podejścia na naszym Tasardinie, więc ona jako jedyna z rodzeństwa będzie miała szansę porównać, czy lepiej się jeździ na mule, czy na wielbłądzie.



piątek, 14 marca 2014

W labiryntach

Dwa i pół dnia na Marrakesz to jednak dla nas zbyt wiele. Zwiedziliśmy dziś już wszystkie interesujące nas miejsca i około godziny byczyliśmy się na hotelowym tarasie, co do nas niepodobne. Ale i tak nie przebiliśmy Joaśki, której mniej niż skromny budżet nie pozwala nie tylko na wystarczające ilości kalorii, ale też na takie szaleństwa jak zwiedzanie.






My dziś natomiast byliśmy w świetnych miejscach. Najpierw odwiedziliśmy muzeum sztuki marokańskiej, w którym od sztuki ciekawsze było samo muzeum - pięknie odnowiony pałac. Podłogi układane z drobnych płytek ceramicznych w skomplikowane kształty, malowane sufity, rzeźbione łuki... No i przede wszystkim bardziej wyszukany niż odwiedzony przez nas hammam, dający wyobrażenie jak to powinno wyglądać. Szereg pomieszczeń zwieńczonych kopułkami, fontanny, wanny i sczerniała od sadzy kotłownia. Szkoda, że nasze dzieci zachowywały się tam jak bydło i musieliśmy wyjść szybciej niż byśmy chcieli. Spodobała im się za to kolejna atrakcja - medresa, nie spodziewały się chyba, że szkoła może być taka fajna. 180 klaustrofobicznych pokoików z małymi okienkami musiało pomieścić nawet 800 uczniów, którzy korzystali z jednej niedużej umywalni, kilka razy mniejszej od mini meczetu. Dzieciaki z radością gubiły się wśród zakamarków tego internatu (większość małych talibów uczyła się w pobliskim meczecie).



Postanowiliśmy kontynuować zabawę w gubienie się na większa skalę - ponownie wkroczyliśmy do suków. Błądziliśmy bardzo nieudolnie, bo udało nam się zobaczyć wszystko, co chcieliśmy - suk farbiarzy, kowali oraz dawny targ niewolników.



Dzień zakończyliśmy bardzo drogą, miętową herbatą, którą wkupiliśmy się na taras z widokiem na Jama el Fna o zachodzie słońca.







Jak widać poznaliśmy się już nieco z arabską klawiaturą, więc może nie będzie tak źle ze wpisami. Jednak w najbliższym czasie zapewne zamilkniemy, bo ruszamy nareszcie w góry! Miejmy nadzieję, że z mułem. Póki co humory nam dopisują i jesteśmy dobrej myśli.

czwartek, 13 marca 2014

Czysta przyjemność

Dziś doświadczyliśmy przyjemności, na którą ostrzyłam sobie zęby już przed wyjazdem. Hammam. Czyli miejsce spotkań towarzyskich, poszukiwania żon dla synów, ubijania interesów. Miało być niemal magicznie, a było prozaicznie. Poszliśmy do lokalnego, prostego hammamu tuż za rogiem, by mieć doświadczenie prawdziwe, a nie wykreowane dla turystów. Było aż za prosto. Nagie baby rzuciły się na mnie, wysmarowały czarnym mydłem, wyszorowały mnie do żywej skóry (doświadczenie nawet przyjemne, a efekt powalający - mam skórę jak niemowlę), a potem wygniotły w mokrą posadzkę masażem. Joasia i dziewczynki jedynie się polewały gorącą wodą, ale Pita w tym samym czasie przeżywał katusze w rekach rosłego murzyna, który niemal przetrącił mu kręgosłup, wciskając kolano w plecy i wyłamując ręce.

Tak zmaltretowani ruszyliśmy w miasto, które nie ma zbyt wiele do zaoferowania, jeśli chodzi o zabytki, ale coś znaleźliśmy.  Na przykład pałac el Badi, który niegdyś zachwycał przepychem obcych ambasadorów, a dziś jako wielka ruina imponuje jedynie odwiedzającym go turystom.

Po południu zjedliśmy tradycyjnie harrirę na Jama el Fna, a Pita, Franek i Joasia odważnie połykali prażone ślimaki. Nawet Róża wzięła do buzi, ale wypluła, wiec nie wiadomo, czy ma zaliczone. Potem już tylko celowo pobłądziliśmy w okolicznych sukach, którym zamierzamy przyjrzeć się bliżej jutro.






 

Marrakesz






Po przydługiej podróży dotarliśmy do serca turystycznego Maroka - Marrakeszu na plac Jama el Fna. Tu zaklinacze węży, kuglarze, treserzy małp, panie malujące henną znienacka ręce, sprzedawcy bakalii, świeżego soku i słodkości próbują zarobić na tłumach przewalających się przez plac. Nas skusiły stoiska z harirą - zupa za grosze, która cała nasza szóstka zamierza się żywić przez najbliższe dni (szczególnie Joaśka, która już przeszła na dietę (oliwki + chleb), bo bieduje. Nie wiem czy jeszcze cokolwiek napiszemy, może jedynie będziemy wrzucać zdjęcia, bo tutejsze francusko-arabskie klawiatury skutecznie zniechęcają do pisania.