czwartek, 19 lutego 2015

Miasto pingwinów i krasnali

Ten pomysł nie grzeszył oryginalnością. Musieliśmy się więc tłoczyć w kolejkach do kas, przepychać się, szukając wolnej przestrzeni, by coś ujrzeć, wysyłać dzieci, by robiły zdjęcia, wyczekiwać momentów, gdy wokół nich nie było nikogo, by je sfotografować z nadpływającą płaszczką. Tym samym zrobiliśmy to samo, co prawie pół miliona ludzi, którzy od otwarcia w październiku przewinęli się przez wrocławskie Afrykarium.


Nie mogliśmy się uwolnić od porównań z Siam Ocean World w Bangkoku. Tam było pusto i kameralnie, tu w tunelu tłoczyło się tak dużo ludzi, że zamiast efektu otoczenia przez podwodny świat, można się było poczuć jak w kolejce po mięso z lat osiemdziesiątych. Na dzieciakach największe wrażenie zrobiły płaszczki i pingwiny, na które zawzięcie polowały z aparatem. Na mnie zwalisty manat, wyglądający jak morświn, a żyjący w wodach rzeki Kongo. Wydawał on się olbrzymi, ale to chyba dlatego, że szyby akwarium trochę powiększały. Dwie godziny minęły nam szybko i dość ekscytująco. Co prawda słono zapłaciliśmy, ale warte to było tej ceny.



Zostało nam jeszcze popołudnie na zwiedzanie miasta, a ku naszemu zdziwieni dzieciaki po raz pierwszy w historii wspólnych wyjazdów włączyły się aktywnie w spacer po starówce. Nie narzekały wiecznie, że bolą je nogi, że już chcą do domu. Jak to się stało? Na początku zapowiedzieliśmy, że będzie dla nich coś interesującego do szukania, lecz nie zdradziliśmy sekretu, czego mają wypatrywać. Od opuszczenia samochodu podekscytowane rozglądały się za niespodziewanymi stworzeniami. Nie obyło się bez małych podpowiedzi, ale po znalezieniu pierwszych krasnali, trudno było im usiedzieć w spokoju na obiedzie. A potem jak szalone zaczęły biegać po wrocławskim rynku i liczyć swoje znaleziska. Skończyło się chyba na wyniku 4:4:2, już nie pamiętam dla kogo.
 


Nawet Łusia tak się wciągnęła w poszukiwania, że za nic nie chciała być na baranach. Przecież tak trudniej zobaczyć krasnala skrywającego się na poziomie gruntu! Od uniwersytetu przeszła na własnych nogach aż do katedry. Jej starania (jak i pozostałych członków rodziny) nie przyniosły jednak spodziewanych rezultatów. Na dystansie półtora kilometra nie spostrzegliśmy żadnego przedstawiciela krasnego ludu. Dobrze się przed nami skryli na wyspach, albo znajdowali się nie tam gdzieśmy się ich spodziewali ... Zamiast nich na moście tumskim oglądaliśmy zakochanych zawieszających kłódki na barierce i wrzucających kluczyki do rzeki (wszak to były Walentynki), a "Gazusia" na latarni nie dostrzegliśmy. Na nasze usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że zmierzchało i nawet latarnie zapalane przy nas przez prawdziwego latarnika nie oświetlały okolicy na tyle, by spostrzec małe ludziki. A wrocławianom najwyraźniej krasnale spowszedniały, bo tylko w naszych oczach było widać krasnoludzką gorączkę.

czwartek, 22 stycznia 2015

Jurajski Park Narodowy

Nie będzie to bynajmniej wpis o dinozaurach, ale o pierwszym naszym wyjeździe, na którym liczba dzieci przewyższała dwukrotnie liczbę dorosłych. W Jurę pojechaliśmy bowiem z Anią i Maćkiem, których dzieciaki: Ignacy, Piotrek, Staś i Klara szybko zintegrowały się z naszymi. No dobrze - spytacie - ale Waszych jest tylko trójka, czy to nie błąd w liczeniu...? Nie ma żadnego błędu, jest za to ukryta niespodzianka - spodziewamy się czwartego małego podróżnika w naszej rodzinie!

Dzień pierwszy - Góry Sokole.
Jura ma tę przewagę nad innymi górzystymi terenami, że ruszając z Warszawy wcześnie rano już około jedenastej można być na szlaku. Tak uczyniliśmy i my. W Góry Sokole ruszyliśmy w niepełnym składzie osobowym (tylko piątka nieletnich), ale za to z mnogością sprzętów. Właśnie spadł śnieg, więc początkowo sanki dla wszystkich dzieciaków były bardziej atrakcyjnym środkiem transportu niż przyczepka rowerowa z zestawem trekking. Dopiero, gdy zaczęło śnieżyć i maluchy ogarniała chęć do drzemki, ustawiła się kolejka do tego pojazdu. 



Trasa wycieczki była zakręcona, najpierw okrążyliśmy góry od wschodu, by potem wspinać się na samą grań. Dla dzieci nie lada atrakcją był długi, pełen zakrętów zjazd sankami niczym po torze bobslejowym. Na dole niepocieszony Maciek z synami wrócił do domu, a my postanowiliśmy samotnie zrealizować nasz plan, czyli wbić się na kolejny szczyt tego niewielkiego pasma. Jednak na ścieżce dydaktycznej zaczęły się schody. Teren zrobił się za trudny dla przyczepki, było za stromo i w każdej chwili mogliśmy się ześlizgnąć. Poprzestaliśmy więc na zwiedzeniu Jaskini Olsztyńskiej - dwieście lat temu uznawanej za najpiękniejszą w Polsce. Dziś nic nie zostało z jej piękności, bo wcześniejsi turyści zabrali ze sobą najciekawsze stalaktyty. Nam zostało tylko kilkuminutowe zagłębienie się w otchłań wielokomorowej pieczary. Było to zdecydowanie za krótko, ale zostawiliśmy śpiącą Łucję u wlotu do jamy, a Róża pomna ostatnich doświadczeń z tatrzańskich jaskiń nie czuła się zbyt pewnie, gdy ogarnęły nas ciemności. Przewidując, że na naszej dalszej drodze możemy napotkać kolejne przeszkody dla przyczepki, podjęliśmy decyzję o powrocie do domu. Nie był to jednak koniec przygód, bo po drodze przeżyliśmy zamieć śnieżną w świerkowym lesie, a także musieliśmy wspiąć się na mini-Giewont, który wyrósł na naszej drodze. Góry Sokole prezentowały się stamtąd majestatycznie.





Dzień drugi - Ostoja Złotopotocka.
Największe odkrycie tego wyjazdu - magiczne miejsce, gdzie rzeka Wiercica przebija się wąską doliną przez wzgórza najeżonymi ostańcami i porośniętymi bukowym pasem. Teren niby dziki, ale jednocześnie przekształcony w romantyczny park krajobrazowy "Parkowe", którego elementy małej architektury nie dotrwały niestety do naszych czasów. Od południa ten rezerwat przyrody otwierają ruinki kazimierzowskiego zamku w Ostrężniku, a na północy zamyka pałac Raczyńskich w Złotym Potoku - do obu nie dane nam było dojść, ze względu na powolne tempo marszu, zimno i zbliżający się zmrok. Ale udało się nam zobaczyć i tak wiele. Brama Twardowskiego, sztuczne stawy rybne (pierwsza w Europie hodowla pstrąga), pokryty lodem Sen Nocy Letniej, zabytkowy młyn, Jaskinia Niedźwiedzia (na tyle jasna, że dzieciaki mogły eksplorować każdą jej szczelinę), Diabelskie Mosty - to były najciekawsze przystanki na naszej kilkukilometrowej pętli przez Ostoję Złotopotocką. Najmniej interesujące okazało się wczesnośredniowieczne grodzisko, bo mimo naszych starań, nie dostrzegliśmy pod śniegiem jego obwałowań.

Jedna sprawa psuła magię tego ustronia - asfaltowa droga biegnąca wzdłuż rzeki. Tak czy inaczej to świetne miejsce na rower, wspinaczkę (Diabelskie Mosty z kilkunastoma trudnymi drogami zrobiły duże wrażenie na początkowym wspinaczu czyli Juście), spacery czy biegówki. I mamy już oswojoną knajpkę w pobliżu. Zupełnie nie tego spodziewaliśmy się w Jurze - która do tej pory kojarzyła się nam z zamkami położonymi na niewielkich, odkrytych wzgórzach.




Dzień trzeci - zamki.
Trzy zamki jednego dnia - takie rzeczy to tylko w Jurze. Najpierw górujący nad naszą kwaterką potężny zamek w Olsztynie, gdzie byliśmy już pięć lat temu. A po zwiedzeniu Jaskini na Dupce, kolejnego miejsca związanego z legendą o mistrzu Twardowskim - dwie mniejsze stanice należące obecnie do rodziny Laseckich: Mirów i Bobolice. Pierwszy - malowniczo zrujnowany, choć jakieś prace renowacyjne tam trwają, a drugi niedawno odbudowany na siedzibę godną senatorskiego rodu. Ich położenie w odległości około półtora kilometra zachęca do spacerów. Z trzech dróg, my wybraliśmy ścieżkę pod skałkami, by pozwiedzać jeszcze kilka jaskiń (w jednej z nich odnaleziono ząb neandertalczyka) i przyjrzeć się kolejnym drogom wspinaczkowym. Nie dość, że wspinacze, to jeszcze  speleolodzy się z nas zrobili! Po obejrzeniu z zewnątrz bobolickiego zamku, wracaliśmy do samochodu zostawionego na parkingu w Mirowie, wylodzoną szutrową drogę, znakomicie nadającą się na jazdę łyżwą. Gdybyśmy tylko wzięli ze sobą wtedy narty biegowe... Na kolejną wizytę zostawiliśmy sobie drogę prowadząca granią Grzędy Mirowskiej w labiryncie ostańców.




Ten dzień niestety zakończył się w dramatycznych okolicznościach. Najbardziej fantazyjny lodowy stalaktyt znaleziony w jednej z jaskiń bezszelestnie wypadł z sanek. Poszukiwania nie przyniosły rezultatu i nawet przewiezienie do Warszawy na dachu samochodu mniejszych sopli nie mogło ukoić żalu Franciszka.



Dopiero w domu poczytałem, że są plany, by Góry Sokole, Ostoję Złotopotocką i teren wokół Jaskini Na Dupce objąć ochroną prawną w ramach parku narodowego. Jesteśmy za!


A tak wyglądała nasza ekipa!

PS. Dziękujemy Ani i Maćkowi za udostępnienie zdjęć, z których kilka wykorzystałem w tym wpisie.

środa, 7 stycznia 2015

Jura - zdjęcia z archiwum

To było już tak dawno, że niewiele pamiętam z naszych, krótkich odwiedzin jurajskich zamków. Jako pierwsze zwiedziliśmy Olsztyn i Pieskową Skałę, jeszcze z Różą w brzuchu, a Ogrodzieniec ponad rok później, tuż przed wyjazdem do Indii. Mniemaliśmy wtedy, że Jurę Krakowsko-Częstochowską mamy już zaliczoną. Nowa pasja Justy zmieniła kompletnie nasze postrzeganie tej krainy.

Skoro suche fakty już znamy, niech zdjęcia przemówią za mnie.

PIESKOWA SKAŁA





OLSZTYN



OGRODZIENIEC


wtorek, 14 października 2014

Et in Arcadia Nos



- Co robicie?
- Jesteśmy w Arkadii.
- A co musicie kupić?
- .....
Taki dialog miał miejsce kilka razy podczas rozmów telefonicznych, gdy wybraliśmy się do romantycznego parku koło Nieborowa, który niestety został w świadomości społecznej zdetronizowany przez warszawskie centrum handlowe.


Pojechaliśmy tam niczym młoda para porobić sobie zdjęcia wśród kolorowych liści, jako że byliśmy już tam trzy lata temu, nie spodziewaliśmy się żadnych nowości. A tu całkiem przypadkowo nadarzyła się okazja na nielegalną eksplorację. Dlaczego podczas poprzedniej wizyty przeoczyliśmy Domek Gotycki nie pamiętam, pewnie było nam zbyt zimno, dzieci miały dość itd. Teraz podszedłem do budowli przypominającej gotycką kryptę z romantycznych powieści grozy. Zatrzymała mnie tabliczka, że dalej wstęp wzbroniony, obszedłem więc budyneczek (niestety jak zdecydowana większość pawilonów parkowych niedostępny dla odwiedzających) dookoła i przed wejściem do niego ujrzałem wejście do Groty Sybilli. Niewiele myśląc zapuściłem się wgłąb, a potem namówiłem dzieci na eksplorację. Wszystkie chciały. Róża przełamała swój lęk związany z jaskiniami, mimo że skuleni musieliśmy zagłębić się w ciemność, zanim dotarliśmy do odległego o kilka metrów wyjścia. Tak. Domek Gotycki raz z grotą i kapliczką bije na głowę pozostałe bezkształtne budowle jak Przybytek Arcykapłana, czy Dom Murgrabiego, ale także swój odpowiednik w Puławach. Szkoda, że to miejsce jest tak zarośnięte krzakami i na uboczu, bo ma wielki potencjał.

Całe szczęście, że budynek (zdjeć mam znacznie więcej niż te powyższe) nie podzielił losu kilku innych budowli, rozebranych z rozkazu potomków księżnej Radziwiłłowej, którzy rozebrali szereg nieużywanych pawilonów, by podreperować swój majątek sprzedażą cegieł.

 

Niestety zmian na lepsze od trzech lat zauważyliśmy niewiele. Oczywiście dojazd jest znacznie sprawniejszy, niecała godzina autostradą. Ale nadal renowacja sarkofagu z Wyspy Topolowej jest tylko zapowiedziana, ale niezrealizowana, choć Muzeum udało się pozyskać na początku roku 70 tys. złotych na ten cel. Mam nadzieję, że za lat trzy się to zmieni i Arkadia będzie świeciła takim blaskiem jak ogród wilanowski. 

A na deser porównanie naszych zdjęć z tego samego miejsca (Brama Czasu) z obu wizyt w założeniu arkadyjskim. 


niedziela, 28 września 2014

Mount Giewerest

Niedziela. Wstajemy skoro świt i wyruszamy z domu przed dziewiątą. Nasz cel - Giewont wydaje się z okien naszego apartamentu tak bliski, że z pewnością uda nam się po jego zdobyciu zjeść obiad, odpocząć, a potem jeszcze pójść do kościoła. Dlatego wyruszamy tak wcześnie.



Niestety szczyt wcale błyskawicznie się nie przybliżał. Słońce świeciło coraz intensywniej, wzbijało się coraz wyżej, ale my tak wysoko się nie wznosiliśmy, robiąc sobie zbyt częste odpoczynki i energetyczne doładowania. Monotonię podejścia przerwały spotkanie ze znajomymi, akcja ratownicza helikoptera TOPR oraz niesienie Róży przez nieznajomą kobietę kilkadziesiąt metrów w górę - oczywiście Franek stwierdził, że przez ten epizod jego siostra nie powinna mieć "zaliczonego" Giewontu.
 

Dzieciaki przez całą drogę marzyły o łańcuchach, więc gdy wreszcie do nich dotarły były wniebowzięte, śmigając niczym kozice pod sam krzyż. Wbrew obiegowym opiniom nie trzeba było stać w kolejce, by się dostać na szczyt. 

Łusia oczywiście też chciała się powspinać, ale byliśmy tego dnia nieugięci i ze względu na późną porę rzadko ją wypuszczaliśmy z nosidła


Jak to zwykle bywa na wyprawach wysokogórskich o sukcesie wspinaczki decyduje bezpieczny powrót do obozu, a ten nam wyraźnie nie szedł. Schodzenie stromym żlebem po ruszających się i mokrych kamulcach trwało niemiłosiernie długo, Franek narzekał na kontuzję kostki, Łucja chciała koniecznie wychodzić z nosidła, Różę bolały nogi ... Dopiero w Dolinie Małej Łąki udało nam się przyspieszyć i ruszyć w pościg za zachodzącym słońcem. Wybawieniem miała być jakaś restauracja u wylotu doliny, ale żadnej nie znaleźliśmy. Pozostało mi tylko ruszyć do Kościeliska po samochód. Szczęście opuściło nas jednak na dobre. Restauracja obok naszego pensjonatu o dziewiętnastej była już nieczynna, więc zajadając zupki chińskie i naleśniki wspominaliśmy bardziej udane fragmenty tego dnia: piękne widoki na Tatry, wspinaczkę po łańcuchach, masywne skały górujące nad Małą Łąką, zejście inną drogą niż wejście i zbliżenie się do granic własnych możliwości. 




PS. Następnego dnia sporo czasu spędziliśmy na Gubałówce i Krupówkach, ale na pewno wkrótce znowu wrócimy w wyższe partie Tatr - dzieciaki zdały egzamin.

sobota, 27 września 2014

Mokro wszędzie

Pogoda znowu "jaskiniowa", a my nie mamy więcej pieczar do eksploracji. Cóż więc robić? Chcąc, nie chcąc zakładamy realizację ambitnego planu czyli Pięć Stawów Polskich i Morskie Oko jednego dnia. Oczywiście zanim podjęliśmy decyzję, by go urzeczywistnić, wiele dyskutowaliśmy na ten temat. Zadawaliśmy sobie pytania, czy prawie dwadzieścia kilometrów to nie za dużo dla dzieci, jak zniosą taki marsz po asfalcie, czy trzeba będzie skorzystać z zaprzęgu konnego, czy nie padnie nam po drodze koń z przemęczenia, czy stać nas na taki wydatek itd.

Na szczęście nasze dylematy rozwiał Franek, który niedługo po wejściu do Doliny Roztoki beztrosko powiedział, że właśnie minęło południe. Byliśmy w szoku. Przecież niedawno wybiła dziesiąta, ale z drugiej strony długo tu jechaliśmy, staliśmy jakiś czas w kolejce po bilety do Parku, niespiesznie wlekliśmy się po mokrym asfalcie. Tak nas ta informacja zmobilizowała, że wędrowaliśmy do Doliny Pięciu Stawów niewiele dłużej niż standardowy czas przejścia. Jakie więc było nasze zdziwienie, kiedy zobaczyliśmy na zegarze ściennym w schronisku - godzinę trzynastą, a nie czternastą, której się spodziewaliśmy. Zagadkową zmianę czasu wyjaśniła Róża, która z miną niewiniątka stwierdziła, że po prostu przekręciła wskazówki Frankowego zegarka. A my znowu stanęliśmy przed wyborem: wracać tą samą drogą, czego szczerze nie znosimy, czy też dołożyć męczarni dzieciom i gnać na złamanie karku przez zaśnieżoną Świstówkę do Morskiego Oka. Tym razem wygrali w nas rodzice, a nie łowcy przygód.

Droga powrotna przez Siklawę do łatwych jednak nie należała, nadal padało, cały czas niewiele było widać (ośnieżone turnie zlewały się z mgłą), na dodatek po szlaku płynęły rwące potoki, zmieniające się na niektórych odcinkach w mini wodospady. Jak to znosiło młodsze towarzystwo? Franio kilka razy wylądował tyłkiem w strumyku, Łucja przemokła do majtek mimo pelerynki narzuconej na nosidełko i nie przestała mówić, jak poprzedniego dnia "chcę się wpinać" czy "chcę po kamieniach", Róża wymarzła tak straszliwie, że niezbędny stał się maminy sweter. Przemokła nam też wodoodporna mapa - nigdy więcej wspinaczki w siąpiącym deszczu!