poniedziałek, 5 września 2016

Smaki i smaczki

Gdy podróżuje się dużo,  albo chociaż tyle ile my, jest pewna mimochodem, a jednak bezpowrotnie tracona przyjemność, którą pierwotnie się posiada - zadziwienie innością. Jednocześnie kraje nawet odległe zaczynają wydawać się analogiczne, tak jak wspomniane już tu parokrotnie miasta zyskujące bliźniacze odpowiedniki w naszych głowach (Signagi-Kruszevo-Shimla). Kaukaz w wielu miejscach i sytuacjach przypomina nam Bałkany, co odbiera nam możliwość zachwycenia się innością i odnalezienia tych  nieznanych, zaskakujących "smaczków" Gruzji i Armenii. Bo jak tu się zadziwić sposobem jazdy, skoro w Indiach jeździli gorzej? Kolorowym, przaśnym bazarem, skoro w Azji widzieliśmy lepsze? Serowe chaczapuri?  Toż to bałkański burek!
Wytężam więc umysł by znaleźć te rysy rzeczywistości,  które jednak nas zdziwiły. A więc przede wszystkim (trochę skrzywienie zawodowe) - brak sportu. Tutaj nie dotarł widoczny w Polsce bum na sportowy styl życia.  Nie ma biegaczy, wyczynowych czy rekreacyjnych rowerzystów (zero przyczepek rowerowych) ani, co najbardziej nas boli przy potencjale tego kraju, wspinaczy. Piękne skałki,  macane chyba tylko przez nas w celu odnalezienia dobrych chwytów, marnują swój potencjał. Czyżby tutaj uprawiano jedynie podnoszenie ciężarów i zapasy?



Wspomniałam już o szalonych kierowcach dołączających do szacownego grona innych wariatów drogowych z kraju i ze świata. Cóż,  tutejsi mają dodatkowy dreszczyk emocji,  bo  nie dość, że często ich samochody mają kierownicę po prawej stronie, a ruch jest prawostronny (chyba opłaca się sprowadzać ze wschodu lub zachodu), to rozpędzając się jak zwykle za bardzo, muszą jeszcze meandrować między krowami, które pasą się zazwyczaj przy drodze i bez cienia stresu chadzają, przystają, spacerują w poprzek jezdni. Nikt ich nie pogania i nie pilnuje, a kierowcy też zachowują stoicki spokój gdy ciele stanie pośrodku drogi.
Gdybyśmy uważniej przeczytali przewodnik, już pierwszego dnia oszczędzilibyśmy parę groszy na wodzie, którą w upale spożywaliśmy litrami. Gruzini i Ormianie już przepracowali swój klimat i wiedzą jak sobie z nim radzić, do nas może też kiedyś trafi ich rewelacyjny pomysł. W każdym mieście, w parkach, ale i na ulicach co kilka przecznic, ustawiane są ujęcia pitnej wody. "Kraniki" jak to nazwały nasze dzieciaki, które pokochały tę formę pojenia, serwują wodę bardzo różnej jakości - od ohydnej, słonawej z Batumi, do pysznej, lekko musującej mineralki w Mestii. Zawsze okupowaliśmy "kranik", a nasze łobuzy przeczesywały teren w poszukiwaniu kolejnych ujęć wody, które czasem bywały bardzo estetyczne.
 

Mestia przywitała nas nie tylko najpyszniejszą wodą, ale i chlebem. Na dodatek chleb ów serwowała w tradycyjny, ciekawy sposób, czyniąc z wyjścia po pieczywo doznanie etnograficzne. Od frontu jednego z domów przy głównej drodze było okno otwarte na ulicę, przez które można było podejrzeć jak piekarz rozrabia ciasto i rozwałkowuje je na płaskie placki, które lądowały następnie na pękatej poduszce. Za jej pomocą chlebki były przyklejane do wewnętrznych ścian pieca w kształcie odwróconej czaszy. Kilka minut wystarczyło by do naszych rąk trafiły jeszcze gorące, płaskie chlebki. Zazwyczaj pierwszy był pożerany jeszcze w drodze do domu, następne warto było zjeść również szybko, bo podobnie jak polskie białe bułki, chleb gruziński już następnego dnia drastycznie  tracił swe walory.
 
 
Pozostając w temacie jest coś, w czym ludzkość na całym świecie przejawia wybitną kreatywność i co zawsze ma potencjał by zaskoczyć turystę - lokalna kuchnia. Choć istnieją "regiony" danych potraw, a kuchnie przenikają się, ewoluują i inspirują, to zawsze pozostają smaki i przepisy właściwe tylko dla danego kraju, obszaru, miasta. Pisałam już nieco o gruzińskich przysmakach, w tym nieśmiertelnym chaczapuri, lokalnej pizzete. Generalnie podczas wyjazdu zupełnie nam się przejadła, oprócz pysznej odmiany z niezależnej Adżarii, czyli chaczapuri adżaruli. Ciasto w kształcie łódki napełniane jest tradycyjnie serem, jednak od razu po wyjęciu z pieca rozbija się na nim surowe jajko, które lekko się ścina, a podczas jedzenia ten proces się kontynuuje, dzięki czemu powstaje pyszna, serowo-jajeczna masa. Pita chętnie zamawiał tutaj charczo - lekko pikantny gulasz mięsny, przypominający nam, a jakże, bałkańską mandżę. Pływają w nim tak samo chamskie i glutowate kawały mięcha, które dla Pity są główną zaletą dania, bo w mojej kuchni nic takiego nie ma prawa bytu. Mój prywatny hit kulinarny, który śni mi się po nocach i na własną rękę MUSZĘ w Polsce odnaleźć na niego przepis, to grillowane bakłażany przekładane orzechową masą. Można je jeść na ciepło i na zimno, nie tracą wiele ze swego delikatnego smaku. Orzechy i orzechowy miał to bardzo częsty i charakterystyczny dla gruzińskiej kuchni dodatek. Na tutejszych bazarach są stoiska tylko z różnymi orzechami oferowanymi w formie od prosto zerwanych z drzewa, do zmielonych na drobny pył.
 
Orzechy to główny składnik przysmaku, który zdobył serca całej naszej rodziny i hurtowo został zakupiony na prezenty - pamiątki, czyli tutejszy snickers - czurczchela. Wygląda jak guzowata świeczka, na pierwszy rzut oka nie przypomina niczego jadalnego, a już na pewno nie kojarzy się ze słodkim przysmakiem. Gdy jednak odważymy się na pierwszy gryz, poczujemy orzechy zatopione w gęstej, karmelowej masie z dodatkiem soków - granatowego lub winogronowego. Pycha!
 

niedziela, 4 września 2016

Ostatnie leniwe dni

Miejsca z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO jakiś czas temu przestały być moją obsesją, już ich nie zaliczam i nie decydują one o naszych itinerariach. Podczas tego wyjazdu szerokim łukiem ominęliśmy Mcchetę, na myśl nam nie przyszło,  by zwiedzić Eczmiadzyn - duchową stolicę Ormian, ale też ku wielkiemu żalowi Justy, nie pojechaliśmy do dwóch monasterów w kanionie rzeki Debed: Haghpat i Sanahin, które łączy kilkukilometrowa ścieżka. Aby to jej zrekompensować postanowiliśmy wybrać się z Kutaisi do dwóch okolicznych klasztorów: Gelati i Mocameta, według naszego przewodnika połączonych drogą.
Zanim jednak zabraliśmy się za zwiedzanie,  trzeba było: bez ofiar przeżyć transfer z Mestii (niestety to się nie udało,  zmienili się tylko odtwórcy głównych ról), dostać się na kwaterę (na tym wyjeździe połowę noclegów stanowiły wynajmowane mieszkania, z których najlepsze jest dzisiejsze - wielkie, w spokojnej okolicy, wśród domów jednorodzinnych, z tarasem i widokiem na miasto), zjeść ( po raz kolejny dało się przyoszczędzić, gotując u siebie).

W Kutaisi mieliśmy półtora dnia, nie było zatem potrzeby nigdzie (prawie nigdzie) się spieszyć. Pierwszego popołudnia poszliśmy na bazar,  który wcale nie był tak niesamowity i do katedry Bagrati z 1003 roku. Przez ostatnie siedemdziesiąt lat Gruzini ją odbudowywali, po tym jak Turcy wysadzili ją w powietrze w siedemnastym wieku, w ostatnich latach zintensyfikowali te starania i całość nakryli dachem oraz kopułą. Prócz tego z boku dostawili blaszaną zakrystię, metalem pokryli kilka kolumn, a także zbudowali nowoczesny chór.  Te ostatnie działania oburzyły działaczy UNESCO, którzy nadali obiektowi status "w zagrożeniu", więc pewnie niedługo opuści on Listę,  jak Drezno. Ale Gruzinom może to wcale nie przeszkadzać,  gdy z każdego miejsca w okolicy widzą majestatyczna świątynię,  świadcząca na jakim stopniu rozwoju cywilizacyjnego stali ich przodkowie tysiąc lat temu. We wnętrzu (raczej pustym), nie licząc kilkunastu ikon, repliki całunu Chrystusa, zbiorczego relikwiarza na kości świętych, jeszcze bardziej można odczuć kunszt budowniczych - tak wysoko nad ziemią unosi się kopuła.
 
 

 
By zwiedzić kolejny klasztor, trzeba było nam wstać przed siódmą, bo jedyna sensowna marszrutka do Gelati odjeżdżała z miasta o ósmej rano. Dzięki temu pojawiliśmy się tam wcześniej niż wycieczki z podstarzałymi Niemcami i mieliśmy tylko dla siebie pokryte w całości freskami wnętrze głównej cerkwi monastyru. Po niemal godzinnym szwendaniu się po zabudowaniach klasztornych, zacząłem intensywnie rozglądać się za drogą przez las do Mocamety, lecz nie mogłem jej znaleźć, a pytani ludzie potwierdzili,  to czego się już spodziewałem. Trzeba byłoby kilka kilometrów iść po asfaltowej drodze, która przyjechaliśmy.  Nie było nam to w smak i wtedy zjawił się jak z nieba Giorgi ze swoją propozycją wycieczki taksówką. Cenę zaproponował niewiele wyższą niż pisali w przewodniku. Bez dłuższego namysłu ruszyliśmy z nim dalej. Mocameta poza ciekawym położeniem na stromym klifie oraz nakazem włożenia czarnych chustek na nogi nic więcej nie oferowała, ale z Jaskinią Prometeusza sprawa miała się inaczej.


Sześć ogromnych wysokich na kilkadziesiąt metrów sal,  połączonych przejściami w jedną całość o długości niemal półtora kilometra - już to powinno robić wrażenie na odwiedzającym. Ale to zaledwie scena, na której natura rozegrała swój spektakl.  Każda z sal została upstrzona do granic możliwości stalaktytami itd, przybierającymi tak różnorodne kształty,  że już po trzeciej z sal dostawaliśmy oczopląsu, tym bardziej że ściany jaskini mieniły się kolorami tęczy, co tylko jeszcze bardziej zachęcało do zdjęć. Po tym przeżyciu już chyba nigdy nie wejdziemy do żadnej polskiej jaskini z przewodnikiem.
Ostatnią atrakcją dnia oraz wyjazdu stanowiło odwiedzenie parku narodowego Sataplia, gdzie na skale odbiło się kilkadziesiąt śladów dinozaurów. Prócz tego park oferował zwiedzanie kolejnej jaskini, platformę widokową oraz przyjemny spacer w cieniu naturalnego lasu kolchidzkiego.
Tak leniwie minęło nam ostatnie nie transferowe półtora dnia wyjazdu na Zakaukazie.

czwartek, 1 września 2016

Biały jęzor dotknięty



Gruzińskie dzieci nie rozpoczynają roku szkolnego 1 września,  dlatego nasze starszaki mogłyby nawet nie dostrzec, co je dzisiaj ominęło, gdy zamiast do szkoły zmierzały na lodowiec. Tym razem nie przewidywaliśmy żadnej wtopy. Mieliśmy go dotknąć i basta. By tego dokonać, zmniejszyliśmy odległość do pokonania z 24 na 4 km, wynajmując mega drogą marszrutkę, która miała czekać na nasz powrót. Na taki dystans wystarczyła chusta (jasne, że nosidło turystyczne byłoby wygodniejsze) i silna dłoń wspierająca Łucję. I zdecydowanie pomogło ozdrowienie Ninki.



 

Szlak tylko dla piechurów zaczynał się wiszącym mostem ponad wrzącą kipielą. Potem przez chwilę poczuliśmy się jak w Polsce, spacerując pośród świerkowego lasu. Wyżej rosły już tylko karłowate brzózki, ponad którymi kłębiły się kamienie. A nad wszystkim wisiał lodowiec Czaaladi. Na samym szczycie bielutki jak obłoczek, niżej jasnoszary, a na samym dole ukryty pod kamieniami. Nasz cel stanowiła jaskinia w jęzorze lodowca, z której wypływał rwący potok. Szarawy lodowiec w tym miejscu musiał mieć kilka pięter wysokości i co pewien czas osuwały się z niego z impetem kamulce. W takim miejscu czuło się potęgę sił natury, ale nie dało się tam po lodowcu pochodzić, dlatego ja z Frankiem wyżebraliśmy 25 minut na bieg do bielutkiego lodowca i z powrotem. Oczywiście czasu na to nie starczyło, musieliśmy się zadowolić odnajdowaniem szczelinek w nakrytym kamieniami lodzie, schodzeniem do mini lodowąwozików, wyżłobionych przez strumyczki, próbą wspięcia się na dwa metry po lodzie (nieudaną). Podczas naszych eksploracji czas mijał nieubłaganie, więc usłyszeliśmy to, czego się spodziewaliśmy za 5 minut spóźnienia.

Podwózka taksówką miała i tę zaletę, że całodniowa wycieczka stawała się pół-dniową. Zostało jeszcze trochę czasu, by zwiedzić Muzeum Swanetii, gdzie podziwialiśmy tysiącletnie ikony, manuskrypty, jeszcze starsze monety, lampki oliwne,  a także czekan i raki, jakie nadal są w posiadaniu moich rodziców.

Podsumowując pobyt w Mestii, to mimo że spędziliśmy tu jedyny nieudany dzień wyjazdu (choroba Niny, ekstremalny trekking, pół-dniowa ulewa), to Franek temu miastu przyznał miejsce na podium - po Batumi i Signagi. No i oczywiście Mestia wygrała w klasyfikacji kraników - lała się z nich przecież lekko gazowana woda mineralna!

Maładcy

Nasz wyjazd od czas transferu do Mestii - stolicy niedostępnego regionu Swanetii, nagle stał się ekstremalny. Najpierw droga w góry wiła się niekończącymi się serpentynami, co najdotkliwiej poczuła Nina, która na podkoszulkach rodziców pozostawiła poranne chaczapuri. Gdy dojechaliśmy do miasta ekstremalnie szybko znaleźliśmy się w noclegu - kierowca marszrutki podwiózł nas do kwaterki w dobrej cenie i już 5 minut po opuszczeniu pojazdu mogliśmy się relaksować po sześciogodzinnej jeździe.
 
Region prócz niebosiężnych szczytów słynie ze średniowiecznych wież, które stały przy każdym domostwie i stanowiły miejsce schronienia w razie napadów. Jedna z nich zapraszała do wejścia za 2 lari. Spodziewaliśmy się więc jakiś udogodnień dla turystów i rzeczywiście wisiał tam przedłużacz oraz żarówki - niestety nie działały. Światło do wnętrza dostarczały tylko wąskie otwory, po jednym na każdym piętrze,  na które można się było dostać rozklekotanymi, chybotliwymi drabinami czasami zbyt krótkimi,  by bez wspinaczki po kamieniach dostać się piętro wyżej. Możecie sobie wyobrazić wszystkie piski i płacze,  rozlegające się w ciemnych pomieszczeniach. Ale oczywiście się nie cofnęliśmy,  weszliśmy nawet na dach wieży,  czym zasłużyliśmy na określenie "maładcy" z ust napotkanych Białorusinów. Myśleliśmy, że to koniec ekstremalnych wrażeń tego dnia aż tu nagle Ninka znowu zaczęła wymiotować. Dziecko chorujące w drodze to największy koszmar dla podróżujących rodziców,  mamy wiec nadzieję, że skończy się na jednodniowej grypie żołądkowej.
Z racji niedyspozycji części zespołu postanowiliśmy pójść w okrojonym składzie do krzyża, gorującego prawie tysiąc metrów nad Mestią, a potem może do jeziorek Koruldi, położonych dwie godziny dalej. Pogoda była słoneczna, wyszliśmy więc bez zbytniego obciążania się cieplejszymi rzeczami. Za to mieliśmy współtowarzyszkę trekkingu - Olgę z Mińska,  która skwitowała szybką wspinaczkę dzieciaków pod górę, znanym już nam słowem "maładcy". A spieszyć się należało, bo znad okolicznych czterotysięczników nadchodziła burza. Przedzieraliśmy się przez leśną gęstwinę stromą ścieżką, by chociaż dotrzeć do krzyża przed deszczem. Tam niestety nie zabawiliśmy zbyt długo, wiało za mocno, dzieciaki drżały z zimna, pierwsze krople deszczu spadały nam na podkoszulki, a widoków brakowało, bo szczyty skryły się za chmurami. Co było robić? Pożegnaliśmy Olgę i pędem zaczęliśmy zbiegać do lasu, zanim rozpada się na dobre. Szczęśliwie to się nam udało. Gdy burza przewalała się nam nami, my zbiegaliśmy bądź przytulaliśmy się skryci pod drzewami orzechowymi. A gdy znaleźliśmy się na pastwiskach ponad Mestią, akurat przestało padać. Ciepłą kąpielą i gorącą herbatą zakończył się nasz najbardziej ekstremalny trekking wysokogórski (na 2400 m.n.p.m.). I nie wygląda na to, żebyśmy się przeziębili!




środa, 31 sierpnia 2016

My delfiny

Jedną z głównych atrakcji naszego wyjazdu miało być pierwsze w życiu (dla wszystkich) spotkanie z delfinami na pokazie w batumskim delfinarium. Bilety kupiliśmy z dwudniowym wyprzedzeniem, pragnąc zarezerwować najlepsze miejsca blisko basenu. Ponieważ lojalnie ostrzegano przy kasie, że pierwszy rząd spodziewać się powinien porządnej kąpieli, przezornie zajęliśmy miejsca w drugim, bo oczywiście akceptujemy pewien stopień zamoczenia, ale bez przesady...




 Po chwili upalnego oczekiwania rozpoczął się dynamiczny show z udziałem 6 delfinów, z których imiona zapamiętaliśmy niestety jedynie Mai i Zorro. Co potrafią wyczyniać te inteligentne zwierzęta! Skoki z saltami, tańce w parach i na własnym ogonie, wyrzucanie opiekunów z wody, gra w piłkę i strzelanie w publiczność wielkimi balonowymi piłkami, przy której to sztuczce zostaliśmy nieźle ochlapani. Dzieciaki, ale nie tylko one, gapiły się oniemiałe i piszczały z radości,  nawet Nina się nie nudziła. Największe zaskoczenie miało nas jednak spotkać na koniec. Każdy z delfinów żegnał się z publicznością własną sztuczką, potem wszystkie ustawiły się przy bandzie, zanurkowały i... wielkimi jak łopaty ogonami sprawiły nam gigantyczny prysznic! Dziwnym trafem największy chlust trafił wcale nie na pierwszy, a na nasz, przezornie wybrany drugi rząd.  I tak oto wyszliśmy z delfinarium kompletnie mokrzy, co jednak dało nam sporo radości i bardziej rozbawiło niż zdenerwowało. Wszystko można wybaczyć tym słodkim delfinom!
Potem czekało nas dobrowolne moczenie w morzu, tym razem w promieniach zachodzącego słońca. Swoją drogą nasze starsze dzieci tak oswoiły się z tym cieplutkim morzem, że wyczyniają w nim sztuczki nie gorsze niż Maja, Zorro i ich koledzy. My też cieszymy się plażą bez zasieków parawanowych, czystą i niezbyt zatłoczoną, zazdrościmy  jedynie lokalsom plastikowych butków, dzięki którym dochodzą do morza bez cierpień jakich my doświadczamy.