Wieczór - dzień pierwszy
Do Erywania jechaliśmy nie mając potwierdzonego noclegu. Milionowe miasto, przyjeżdżamy po ciemku, wszędzie same drogie miejscówki ... Takie niepokoje mieliśmy przez prawie całą drogę z Signagi do Erywania, aż udało się zdalnie przez Marka, będącego w Polsce, porozumieć się z chętną właścicielką, której nie przestraszyła liczba naszych dzieci. Co prawda blok, gdzie zamieszkaliśmy nie grzeszył pięknością, nie było z niego widać Araratu, ale szczęście nas rozpierało, że mamy dach nad głową i kolejny raz udało się wymknąć ze szponów nocy. I jeszcze w dodatku zdołaliśmy kupić Róży tort urodzinowy (całkiem dobry) i zaśpiewać jej sto lat.
Wieczór - dzień drugi
Wycieczkę nad jezioro Sewan zakończyliśmy w centralnym punkcie Erywania - na placu Republiki. Głównym gmachem tam stojącym jest Muzeum Historii Armenii, co dobrze ilustruje z czego Ormianie są najbardziej dumni. Po drodze do obiadowej knajpki przeszliśmy całkiem przypadkiem przez jedyny kwartał, gdzie zachowały się zabytkowe domy, pochodzące jeszcze z czasów carskiej Rosji. Tam też zaczęliśmy się zastanawiać, kiedy wybudowano to monumentalne miasto idealne (wokół ścisłego centrum obwodnica, główne aleje skierowane są w stronę Araratu), w centrum prawie całe wyłożone różnobarwnym kamieniem. Czy w latach dwudziestych, czy sześćdziesiątych? Brak tam było zupełnie elementów socrealistycznych, a większość bloków bardziej przypomina kościoły. Kulinarne odkrycie dnia stanowiły lahmadżuny z ajranem, a największe - darmowe WI-FI w Parku Zakochanych, dzięki któremu mogliśmy nadrobić blogowe zaległości.
Popołudnie - dzień trzeci
Po wycieczce do Garni / Geghard zalegliśmy na wiele godzin na ławkach w parku, a po własnoręcznie przygotowanym obiedzie, popędziliśmy biegiem na Kaskady. I wreszcie polubiliśmy Erywań, ze względu na górujący nad nim Ararat. Co prawda na górę schodami ruchomymi wjechaliśmy, gdy czerwone promienie słońca przestały już ślizgać się po ośnieżonym wierzchołku, co prawda wyłączyli nam te schody tuż przed najwyższym piętrem, ale widok na miasto i górę i tak był oszałamiający. I choć miasto pulsowało, czuło się kawiarniany gwar, to ale nam pilno było do domu.
Popołudnie - dzień czwarty
Z Górskiego Karabachu wróciliśmy wyczerpani. Jazda była długa, a kierowca tak szalony, że wielokroć myśleliśmy już, że na tym poboczu, bądź w tej przepaści zakończy się nasze podróżowanie na zawsze. Na szczęście tak się nie stało, więc pod wieczór odwiedziliśmy po raz drugi Kaskady. Mieliśmy teraz więcej czasu na podziwianie plenerowej kolekcji rzeźby współczesnej, ustawionej na poszczególnych tarasach kompleksu. Araratu niestety nie zobaczyliśmy, spowity był w chmurach, z których w dodatku spadł na nas deszcz. Ale w takich niecodziennych warunkach odkryliśmy, że nasz przewodnik słusznie zachwala Erywań jako miejsce, gdzie można się wieczorem / nocą zabawić.
Trafiliśmy na szeroki i długi deptak. Tam tłumy ludzi popijały kawę, przypatrywały się przechodniom. Strumickie korso do potęgi! I tak europejsko ... I lody włoskie przepyszne ...
Przedpołudnie - dzień piąty
To był tak naprawdę jedyny czas, który poświęciliśmy się zwiedzaniu Erywania. Liczbę godzin ograniczał odjazd pociągu do Batumi wczesnym popołudniem, więc musieliśmy wybrać wyłącznie najciekawsze miejsca i nie znalazło się tam
niestety (z wiadomych względów) muzeum poświęcone ludobójstwu Ormian. Na krótką listę trafiły: Matenadaran, perski meczet oraz Muzeum Historii Armenii. W Bibliotece - kolejnym (obok Opery i Muzeum) centralnym punkcie stolicy - zgromadzono najcenniejsze ormiańskie manuskrypty, a kilkaset najciekawszych spośród kilkunastu tysięcy pokazano odwiedzającym. Niektóre z nich miały zdecydowanie ponad tysiąc lat, ale mi najbardziej spodobały się znacznie młodsze - perskie rękopisy. Wreszcie poczułem wymarzony Iran. Te wrażenia zostały spotęgowane podczas wizyty w meczecie, jakby żywcem przeniesionym z Isfahanu (ach te kafelki, ach te kolory, ach te fikuśne wzory, ach ten spokój przy fontannie wśród cienia drzew). Właśnie przygotowywano się tam do piątkowego nabożeństwa, a dziewczynki postanowiły wykorzystać okazję i opasać się od stóp do głów jak Saudyjki. Na szczęście nikt tego nie zauważył - z ilości przygotowanych miejsc do modlitwy można było sądzić, że liczba uczestników nabożeństwa nieznacznie przekroczy dziesięć. Tyle też minut najchętniej spędziłyby w muzeum nasze dzieci, niepomne że oglądają liczący cztery tysiące lat wóz, czy też but z jeszcze starszą metryką. Ciągle tylko nas popędzały, kiedy wreszcie będzie koniec, daleko jeszcze, nie mam siły, boli mnie brzuch. Cóż jak muzea, to wyłącznie interaktywne ...