piątek, 3 lutego 2017

Ubud - miasto spełnionych marzeń

Tuż po porannym pianiu koguta poczuliśmy zapach kadzidełek. Nic to dziwnego na Bali, szczególnie w Ubud, gdzie każdy dom pokaźną frontalną  część swego ogrodu poświęca na prywatną świątynię. Taka też mają nasi gospodarze, którzy dziś jednak nie tylko złożyli zwyczajowe poranne ofiary, ale od początku dnia paradowali w tutejszych odświętnych strojach - sarongu dla mężczyzn i spódnicy z koronkową bluzką  dla pań. Dziś bowiem hinduistyczne święto św. Krzysztofa, czyli dzień święcenia samochodów, skuterów, a nawet rowerów. Dawniej święcono przedmioty z metalu, dziś jak zauważyliśmy ogranicza się to do pojazdów. Wszystkie zaparkowane na posesji pojazdy zostały więc obstawianie ofiarami i dokładnie okadzone. 

My również postanowiliśmy włączyć się w świętowanie, a jakże można to zrobić lepiej niż realizując swe od lat niespełnione marzenie motoryzacyjno-backpakerskie czyli wycieczkę na skuterach? Nie można lepiej, więc tak zrobiliśmy. Już od wczoraj obserwowaliśmy tęsknym wzrokiem jak całe lokalne rodziny tak podróżują, co nas przekonało, że damy radę. I daliśmy :) Nie obyło się oczywiście bez początkowych wpadek (wszak był to nasz niemal pierwszy kontakt ze skuterami), najedliśmy się nieco strachu (ruch tu jest lewostronny, a zmysły ciężko przełączyć), ale ostatecznie pokonaliśmy solidną 40-to kilometrową trasę w jedną stronę do najpiękniejszych w okolicy tarasowych pól ryżowych w Jatiluwih. 
 
Jechaliśmy w konfiguracjach: Nina w chuście - ja -Franek, Łucja - Pita -Róża. Tak to toczyliśmy się w średnim tempie 30km/h wśród małych wiosek, ryżowych poletek przetykanych palmami (które to widoki jak na złość kojarzą mi się z filmami o wojnie w Wietnamie) i bambusowych zagajników. Po drodze trafiliśmy na barwny tłum Balijczyków zajętych ceremonią przed wioskową świątynią. Kobiety tanecznym krokiem składały zwyczajowe ofiary i butelki napojów.
 
 
Dotarliśmy nad przepiękne tarasy będące celem naszej wycieczki, gdzie miły gospodarz ugościł nas słynną kawą luwak (o której mam jeszcze nadzieje napisać), bananami i  passionfruitami z własnego ogródka oraz sprzedał różowy ryż z własnego malowniczego pola. Szybko musieliśmy jednak uciekać z tego raju, bo na Bali pokonanie 40km wymaga prawie 2h jazdy. Są tego plusy - jazda jest bezpieczna, nikt raczej nie przekracza 50km/h.
 
 
Wróciliśmy z emocjami na najwyższym poziomie, nie co dzień spełnia się marzenia pieszczone od lat, włączając w nie na dodatek 4 dzieci. Wreszcie możemy bez wstydu pokazać się w backpakerskim towarzystwie. 

 
Tym razem dzień był piękny,  słońce spaliło nas na skuterach, prawie nie padało. Wczorajsze natomiast plany pokrzyżowała nam ogromna ulewa, która zatrzymała nas w drodze do Monkey Forest, przemoczyła do suchej nitki i zamknęła na godzinę w domu. Dopiero wieczorem mogliśmy skorzystać z dnia w Ubud wybierając się na pokaz lokalnych tańców. Piękne kostiumy, makijaże i instrumenty, humorystyczne przekomarzania smoka z małpą,  które bardzo rozbawiło dzieciaki ale... to tempo. Dla wyobrażenia - Franek zasnął, ja przysypiałam 3 razy, podczas jednej z tych drzemek smok przesunął się na scenie zaledwie dwa metry. Sztuka piękna, lecz wybitnie nam obca kulturowo.

środa, 1 lutego 2017

Balidering


Czy Bali kojarzy się Wam ze wspinaczką? Nam też nie, ale skoro nie pojechaliśmy do Wietnamu i nie jesteśmy we wspinaczkowym raju zwanym Halong Bay, to musieliśmy znaleźć jakąś namiastkę. Poszukiwania nie trwały długo, a miejscówka to Padang Padang Beach. Topo wymieniało tam czternaście  średnio trudnych problemów,  więc w sam raz dla naszej w rodziny. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę wielu innych czynników, o których w Polsce się nie myśli. 
Po pierwsze pora deszczowa. Nadal nie rozgryźliśmy, czy są jakieś stałe godziny padania. Słyszeliśmy, że przedpołudnia są ładne, a potem leje. Dlatego dziś  zerwaliśmy się wcześnie, by balderować zanim nasza skała się zmoczy. Już rano pomysł okazał się poroniony, skoro krople odbijały się od dachu przez całą noc. Aby dać klifowi czas na obeschnięcie, poszwendaliśmy się po imprezowej Kucie i dotarliśmy do zaśmieconej plaży surferów, skąd wygnała nas ulewa, tym razem monstrualnych rozmiarów. Zanim dotarliśmy na baldy spadło jeszcze trochę deszczu, ale nie będę Was tym znudzić,  bo istotniejszy był kolejny czynnik - "high tide", co (jak zobaczyliśmy z daleka) mogło oznaczać tylko jedno. Przypływ! Przypływ, który zalał słoną wodą część naszych dróg na nadmorskim klifie.
Dwugodzinne przeczekanie wysokiej wody wykorzystaliśmy na wyżerkę w warungu. Franek rzucił się na ostry makaron i krewetki, dziewczynki ledwo skubały ryż smażony.
Trzeci czynnik, który w Polsce do tej pory nie występował, to brak chęci wspinania wśród dziewczyn. Ale w sumie czemu się dziwić. Ostatni raz rozwiązywały problemy wspinaczkowe sześć dni temu, a w morzu nie kąpały się od Batumi.
Nam chęci nie brakowało. Butów wspinaczkowych też nie. Czuliśmy jednak brak magnezji  (została zapomniana w hotelu), a przede wszystkim brak chęci do ryzyka. Bo upadek z kilku metrów i skręcenie kostki na początku wyjazdu nam się nie uśmiechało. Nie ma tu oczywiście wypożyczalni crashpadów. Cyfra więc nie padła. Ale jak na pierwsze samodzielne balderowanie było nieźle. Potrafiliśmy odczytać topo, znaleźć chwyty startowe (a w nich piasek, wodę i robale) i nie doznać kontuzji. 

Gdy my wstawialiśmy się w zaledwie dwie drogi, dzieci odnalazły w tym czasie w sobie dusze surferów, podskakując na falach, by dać im się ponieść. A w hotelu okupowały basen. Wygnała ich stamtąd dopiero wieczorna ulewa.

piątek, 21 października 2016

Rowerowo w 2016 - przegląd

Ten rok miał być przełomowy, jeśli chodzi o nasze podróże rowerowe. Planowaliśmy puścić się jakimś szlakiem na wielodniową wycieczkę, z nocowaniem w namiocie i innymi urokami wędrówki z dobytkiem w przyczepce rowerowej i sakwach. Było to tym bardziej prawdopodobne, że Łucja przesiadła się na większy rower - dokładnie ten, na którym Róża jako jej równolatka była w stanie pokonać 50 km po asfalcie. Ale Łucja to Łucja! Do wysiłku fizycznego, w tym do jazdy na rowerze podchodzi jak do kanapki z szynką czyli z mieszaniną obrzydzenia i niechęci. Dobrze chociaż, że ze wspinaczką jest inaczej ... Ale nie zwalajmy tylko na najmłodszych, wina też leżała po naszej stronie, niezbyt nam się chciało wsiadać na siodełko po pracy na kilku etatach. Koniec końców w tym roku przejechaliśmy na rowerach wspólnie (w stylu wyprawowym) marne 75 kilometrów, o czym będzie poniżej.


1. Puszcza Kampinoska

Do tej pory po Puszczy tylko spacerowaliśmy. I te spacery po piaszczystych wydmach utwierdzały nas w przekonaniu, że Kampinos to nie tereny na rowerowe eskapady. Jednak pewnego weekendu niepomni swej wiedzy i znudzeni ciągłymi wycieczkami na południe od Warszawy postanowiliśmy dać parkowi narodowemu pierwszą szansę. Najpierw zaczęliśmy od wsłuchania się w odgłosy puszczy w dość interaktywnym muzeum w Izabelinie, potem zaparkowaliśmy samochód w Granicy i zapakowaliśmy sprzęt biwakowy do przyczepki dla psa, która posłużyła jako bagażówka i ruszyliśmy szlakiem rowerowym obrzeżami puszczy nad Bzurę. Jechało się przyjemnie, piaskowych odcinków nie było zbyt wiele, więc bardzo sprawnie dotarliśmy do urokliwego kempingu nad brzegiem rzeki. Dzieciaki miały placyk do zabaw, my miejsce na romantyczne patrzenie w gwiazdy, a Ninka zaliczyła swój namiotowy debiut.




Wracać oczywiście nie chcieliśmy tą samą. A że w Puszczy Kampinoskiej jest jeden szlak rowerowy po obrzeżach, byliśmy zmuszeni znaleźć inną drogę powrotną do samochodu. Początkowo droga biegła asfaltem przez kilka wiosek, ale mimo tego tempo nam spadło - Łusia pierwszego dnia musiała dać z siebie wszystko (przejechaliśmy wtedy około 15 km) i chyba potrzebowała dnia odpoczynku, bo teraz nawet po równej drodze i to na początku jazdy - marudziła. Do jej jęków dołączyła reszta, gdy zjechaliśmy z asfaltu i zaczęły się piaski. I to takie piaski, gdzie trzeba było schodzić z roweru, ciągnąć przyczepkę i rower Łucji, której sił brakowało na walkę z grząskim podłożem. Prowadzenie przez kilka kilometrów rowerów, walka z upałem, ogólne zdenerwowanie (w tym płacze Ninki) zabiło całą przyjemność z wycieczki. A była ona bardzo ciekawa, przejeżdżaliśmy przez tereny dawnych, opuszczonych przez mieszkańców wewnątrz-puszczańskich wiosek, po których zostały tylko fundamenty, wejścia do podziemnych spichlerzy oraz drzewa owocowe. Niestety drugiej szansy Puszczy Kampinoskiej długo nie damy ...





 2. Promem do dziadków

W lipcu ruszyła przeprawa promowa między Wilanowem i Wawrem na wysokości naszej ulubionej warszawskiej plaży czyli Kępy Zawadowskiej, co skróciło prawie o połowę dystans z Ursynowa do domu babci i dziadka. Postanowiliśmy skorzystać z tej okazji i po raz kolejny rozbić namiot w ich ogrodzie, wiedząc że nawet najsłabsze ogniwo z naszej drużyny nie zdąży ponarzekać na dystansie mniejszym niż 15 km. Tak też się stało. Najcięższym momentem było jedynie wtaszczenie dwóch przyczepek (tym razem za towarówkę robił Nordic Cab Explorer) oraz pięciu rowerów na stromą, piaszczystą skarpę na wawerskim brzegu. Przez pozostałą część czasu rozkoszowaliśmy się samą jazdą na rowerach, sielskimi krajobrazami, piękną pogodą. Niestety nie dane nam było przedłużyć tych miłych doświadczeń, bo w nocy zaczęło padać, wygnało nas z namiotu i ja, jak niepyszny, musiałem (w strugach deszczu) środkami transportu miejskiego jechać po samochód.






3. Green Velo (Grabarka - Mielnik - Janów Podlaski)

Pierwsza w pełni udana wycieczka rowerowa w 2016 roku! Mogę się jedynie przyczepić do tego, że nie była dłuższa. O przejeździe Green Velo marzyliśmy od zeszłorocznych targów rowerowych, na których obłowiliśmy się dużą ilością map i przewodników, dotyczących tego szlaku. Na pierwszy ogień poszły okolice Podlaskiego Przełomu Bugu. Start w Grabarce pozwolił nam poopowiadać dzieciakom o prawosławiu oraz urokach studenckiego życia, bo tamże prowadziliśmy przecież swoje pierwsze badania etnograficzne. Potem ruszyliśmy świetnie oznakowanym szlakiem do Mielnika, gdzie mieliśmy przenocować. Trasa początkowo prowadziła drogą asfaltową, gdzie nie jeździły żadne samochody, potem szutrową wśród pól, by skończyć się długim, łagodnym zjazdem do wsi Moszczona Królewska, gdzie czekał na nas pierwszy z MORów.



Ninka miała szansę wyjść z przyczepki rowerowej, rozprostować kości, zjeść kabanosa, ja w całkowitej nieświadomości siedziałem bezczynnie, choć w okolicy kłębiły się dziesiątki sowieckich bunkrów do eksploracji, a wszyscy mogliśmy patrzeć na co poszły miliony z Unii Europejskiej. Dalsza droga biegła znów szutrówką wśród pól i lasów, aż w końcu dojechaliśmy do uczęszczanej drogi wojewódzkiej, wzdłuż której brakowało pasa rowerowego, więc zestrachani jechaliśmy poboczem, mijani przez ciężarówki.


Milej zrobiło się w Mielniku, który wywarł na nas bardzo pozytywne wrażenie. Mimo że zabytków pozostało tam niewiele, to miasto położone na wzgórzach ponad doliną Bugu, z grodziskiem, zrujnowanym kościołem, odkrywkową kopalnią kredy nadaje się świetnie na bazę wypadową. Tym bardziej, że funkcjonuje tam przedziwny kemping, zarządzany przez władze gminne. Nie jest on nijak pilnowany, panie pobierające opłatę pojawiają się, gdy zmrok zapada, a płaci się tylko za namiot, bez względu ile osób w nim nocuje! 
Jak pewnie zauważyliście na zdjęciach, te 15 km jechaliśmy bez zbędnego obciążenia, bo nasz plan przewidywał, że ja wrócę się rowerem do Grabarki po samochód. Udało się to sprawnie i nikt nawet nie zauważył mojej nieobecności podczas objadania się pizzą.

Następnego dnia po przeprawie promowej przez Bug turlaliśmy się spokojnie do Janowa Podlaskiego, gdzie Justa z dzieciakami miała spędzić kolejne kilka letnich dni. Łuśkę motywowało do dalszej jazdy liczenie gniazd bocianich w jednej z wiosek. Poza tym sporo było zjazdów, teren lekko pofałdował, co zaowocowało wreszcie jakąś przygodą. Otóż Justa jechała wolno z Łucją, a reszta szusowała po wzgórzach. gdy ostatecznie straciliśmy je z oczu, postanowiliśmy się zatrzymać. I tak czekaliśmy i czekaliśmy, aż wreszcie jeden z wielu spotkanych tego dnia rowerzystów przekazał nam informację od dziewczyn, że spadł im łańcuch. Jak niepyszni musieliśmy wdrapać się na pagórek ...
Tym razem nie musiałem wracać na rowerze po wóz techniczny, bo podwiózł mnie tam Daniel, za co raz jeszcze dziękuję :)


Ogólnie Green Velo mówimy tak! Ten fragment dobrze oznaczony, z licznymi wiatami, poprowadzony drogami bez grama piasku zachęca do eksploracji kolejnych (tym razem bez udziału samochodu) ...

środa, 28 września 2016

Między Zieloną Skałą, a Kowadłem

Ten sezon wspinaczkowy nam nie wyszedł. Winnych znalazłoby się wielu, więc nie warto ich tu wspominać. Grunt, że mimo naszej olbrzymiej pasji od początku maja do końca września litej skały nie macaliśmy ni razu. Jakby cały świat sprzysiągł się, abyśmy nie mogli się wspinać (oczywiście chodzi tylko o wapień, bo sztuczne ścianki odwiedzamy średnio dwa razy w tygodniu).


Jednak w zeszłym tygodniu wpadliśmy na pomysł, by samemu pojechać na baldy, gdzie nie ma leśniczego czyli na "Psi Nos" w Kusiętach, co uruchomiło potężną lawinę wydarzeń. Gdy Marek (mój szwagier) to usłyszał, oczy mu się zaświeciły, bo w pobliżu są do zrobienia najtrudniejsze problemy boulderowe w Polsce, w tym "La psiocha", której nie udało mu się przejść poprzednim razem. Nasze oczy zaświeciły się wtedy jeszcze mocniej, bo przecież on mógłby nam zawiesić "wędki", abyśmy spróbowali swych sił w większych formach. Wystarczyło tylko znaleźć opiekę dla Frania, wolącego zagrać swój mecz ligowy niż zaliczyć pierwszą "szóstkę" w skałach i już siedzieliśmy sobie w naszym samochodzie, pełnym crashpadów, uprzęży wspinaczkowych i innego szpeju, słuchając "Rasmusa i włóczęgę" Astrid Lindgren. Krajobraz się zmieniał, aż wreszcie po dwóch godzinach jazdy ujrzeliśmy "Zieloną Górę" - rezerwat, będący celem naszego wyjazdu. Tak, rezerwat! Nie przesłyszeliście się, po raz kolejny pojechaliśmy w miejsce, gdzie nie można się wspinać, niepomni majowych doświadczeń ... Ale to nie jedyny błąd, który popełniliśmy podczas tej lawiny wydarzeń. Za bardzo dostosowaliśmy się do Marka i nasze skały nie dość, że były obwarowane zakazem wspinaczki, to jeszcze brakowało na nich najłatwiejszych dróg wspinaczkowych dla dziewczynek.



Za ten błąd zapłaciła przede wszystkim Łucja, której nawet - ku naszemu, wielkiemu rozczarowaniu (wszak zaczęła już się wspinać w sekcji dziecięcej na Cruxie) - nie udało się pokonać drogi o wycenie V+. Potem się zblokowała, sfochowała i porzuciła wspinaczkę na rzecz wygłupów z siostrami i pstrykania nieostrych fotek pozostałym łojantom. Każdy więc znalazł coś co lubi, Ninka nawet zdrzemnęła się na niepotrzebnym nam crash padzie, a Róża mogła zaszaleć w skale, choć okazało się, że niski wzrost nie pozwolił jej zrobić jednej z dróg na "Kowadle", to na kikunastometrową "Zieloną Skałę" wlazła z drobnymi ułatwieniami, podczas gdy ja tylko przez chwilę i z dość daleka ujrzałem miejsce na szczycie, gdzie Marek zawiesił nam linę. Lecz nawet z tych moich skromnych dokonań w skale Justa (topująca wszystkie drogi za pierwszym razem) była dumna (albo też mam taką nadzieję:)). 


Siedem godzin pod skałą starczyło nam na "zrobienie" trzech dróg (V+; VI, VI.1), leśniczy na szczęście miał inny pomysł na niedzielę niż ściganie wspinaczy, Marek rozwiązał kilka nowych boulderowych problemów, a warun był jak marzenie.

 
Wnioski z wyjazdu są trzy. By jak najbardziej zaangażować dzieci we wspinaczkę, trzeba dobrać łatwiejsze drogi, żeby nie zniechęciły się zbyt szybko i dłużej zajmowały się najmłodszą :). By zminimalizować czas przygotowań, należy znaleźć miejsca, gdzie bardzo łatwe trasy sąsiadują z takimi dla dorosłych (też zresztą niespecjalnie trudnymi), dzięki czemu można by wykorzystać to samo stanowisko. By móc wytyczać w skałach nowe drogi i nadawać im poetyckie nazwy jak "foch Łucyjki", "histeria Franka", czy "szaleństwa panny Rózi", musimy jeszcze kilka sezonów zaczekać, bo nasza pogoń za wspinaczkowym światem dopiero rozpoczyna się na dobre.

poniedziałek, 12 września 2016

Plan podróży ...

... tym razem wypełniliśmy w 95%. Zrezygnowaliśmy tylko z trekingu na Aragac - taki łatwy czterotysięcznik w Armenii, ale za to dotarliśmy do lodowca Czaaladi. I w Batumi spędziliśmy jeden dzień dłużej, bo sprawniej udało się nam transferować. A oto cały nasz plan podróży wraz z zaznaczeniem na mapie - dla tych, którzy nie przebrnęli przez wszystkie wpisy :).



0 - TBILISI, gdzie jechaliśmy kolejką, zjedliśmy pierwsze chaczapuri i przez które przejeżdżaliśmy z pięć razy podczas wyjazdu
1 - DAWID GAREDŻA, gdzie wędrowaliśmy mnisimi ścieżkami w upale, pośród księżycowego krajobrazu
2 - KAZBEGI, gdzie wynajęliśmy konia, by dotrzeć do lodowca Gergeti
3 - SIGNAGI, gdzie spacerowaliśmy po zabytkowym mieście, odwiedziliśmy grób św. Niny i skąd udaliśmy się na wycieczkę po kachetyjskich winiarniach
4 - ERYWAŃ, gdzie mało co prawda zwiedziliśmy (tylko muzeum, meczet i bibliotekę), ale czuliśmy się znakomicie
5 - JEZIORO SEWAN, gdzie poznaliśmy Edika, penetrowaliśmy monastery, fotografowaliśmy chaczkary, a dzieci zawarły bliską znajomość z nietoperzami
6 - GARNI, GEGHARD, gdzie podziwialiśmy antyczną świątynię oraz wykuty w skale monaster
7 - TATEW, gdzie najdłuższą na świecie kolejką szybowaliśmy nad przepaścią do klasztoru
8 - STEPANAKERT, gdzie mieliśmy najprzyjemniejszy nocleg i wyrabialiśmy wizy w MSZ
9 - SZUSZA, gdzie przechadzaliśmy się wśród ruin, by dotrzeć na dnie kanionu do zjawiskowego wodospadu Zontik
10 - BATUMI, gdzie plażowaliśmy i nie tylko, bo była i kolejka, i diabelski młyn, no i delfiny
11 - MESTIA, gdzie mieliśmy mały kryzys, a po jego przezwyciężeniu dotknęliśmy lodowiec
12 - KUTAISI, gdzie zwiedzaliśmy monastery i jaskinie

poniedziałek, 5 września 2016

Smaki i smaczki

Gdy podróżuje się dużo,  albo chociaż tyle ile my, jest pewna mimochodem, a jednak bezpowrotnie tracona przyjemność, którą pierwotnie się posiada - zadziwienie innością. Jednocześnie kraje nawet odległe zaczynają wydawać się analogiczne, tak jak wspomniane już tu parokrotnie miasta zyskujące bliźniacze odpowiedniki w naszych głowach (Signagi-Kruszevo-Shimla). Kaukaz w wielu miejscach i sytuacjach przypomina nam Bałkany, co odbiera nam możliwość zachwycenia się innością i odnalezienia tych  nieznanych, zaskakujących "smaczków" Gruzji i Armenii. Bo jak tu się zadziwić sposobem jazdy, skoro w Indiach jeździli gorzej? Kolorowym, przaśnym bazarem, skoro w Azji widzieliśmy lepsze? Serowe chaczapuri?  Toż to bałkański burek!
Wytężam więc umysł by znaleźć te rysy rzeczywistości,  które jednak nas zdziwiły. A więc przede wszystkim (trochę skrzywienie zawodowe) - brak sportu. Tutaj nie dotarł widoczny w Polsce bum na sportowy styl życia.  Nie ma biegaczy, wyczynowych czy rekreacyjnych rowerzystów (zero przyczepek rowerowych) ani, co najbardziej nas boli przy potencjale tego kraju, wspinaczy. Piękne skałki,  macane chyba tylko przez nas w celu odnalezienia dobrych chwytów, marnują swój potencjał. Czyżby tutaj uprawiano jedynie podnoszenie ciężarów i zapasy?



Wspomniałam już o szalonych kierowcach dołączających do szacownego grona innych wariatów drogowych z kraju i ze świata. Cóż,  tutejsi mają dodatkowy dreszczyk emocji,  bo  nie dość, że często ich samochody mają kierownicę po prawej stronie, a ruch jest prawostronny (chyba opłaca się sprowadzać ze wschodu lub zachodu), to rozpędzając się jak zwykle za bardzo, muszą jeszcze meandrować między krowami, które pasą się zazwyczaj przy drodze i bez cienia stresu chadzają, przystają, spacerują w poprzek jezdni. Nikt ich nie pogania i nie pilnuje, a kierowcy też zachowują stoicki spokój gdy ciele stanie pośrodku drogi.
Gdybyśmy uważniej przeczytali przewodnik, już pierwszego dnia oszczędzilibyśmy parę groszy na wodzie, którą w upale spożywaliśmy litrami. Gruzini i Ormianie już przepracowali swój klimat i wiedzą jak sobie z nim radzić, do nas może też kiedyś trafi ich rewelacyjny pomysł. W każdym mieście, w parkach, ale i na ulicach co kilka przecznic, ustawiane są ujęcia pitnej wody. "Kraniki" jak to nazwały nasze dzieciaki, które pokochały tę formę pojenia, serwują wodę bardzo różnej jakości - od ohydnej, słonawej z Batumi, do pysznej, lekko musującej mineralki w Mestii. Zawsze okupowaliśmy "kranik", a nasze łobuzy przeczesywały teren w poszukiwaniu kolejnych ujęć wody, które czasem bywały bardzo estetyczne.
 

Mestia przywitała nas nie tylko najpyszniejszą wodą, ale i chlebem. Na dodatek chleb ów serwowała w tradycyjny, ciekawy sposób, czyniąc z wyjścia po pieczywo doznanie etnograficzne. Od frontu jednego z domów przy głównej drodze było okno otwarte na ulicę, przez które można było podejrzeć jak piekarz rozrabia ciasto i rozwałkowuje je na płaskie placki, które lądowały następnie na pękatej poduszce. Za jej pomocą chlebki były przyklejane do wewnętrznych ścian pieca w kształcie odwróconej czaszy. Kilka minut wystarczyło by do naszych rąk trafiły jeszcze gorące, płaskie chlebki. Zazwyczaj pierwszy był pożerany jeszcze w drodze do domu, następne warto było zjeść również szybko, bo podobnie jak polskie białe bułki, chleb gruziński już następnego dnia drastycznie  tracił swe walory.
 
 
Pozostając w temacie jest coś, w czym ludzkość na całym świecie przejawia wybitną kreatywność i co zawsze ma potencjał by zaskoczyć turystę - lokalna kuchnia. Choć istnieją "regiony" danych potraw, a kuchnie przenikają się, ewoluują i inspirują, to zawsze pozostają smaki i przepisy właściwe tylko dla danego kraju, obszaru, miasta. Pisałam już nieco o gruzińskich przysmakach, w tym nieśmiertelnym chaczapuri, lokalnej pizzete. Generalnie podczas wyjazdu zupełnie nam się przejadła, oprócz pysznej odmiany z niezależnej Adżarii, czyli chaczapuri adżaruli. Ciasto w kształcie łódki napełniane jest tradycyjnie serem, jednak od razu po wyjęciu z pieca rozbija się na nim surowe jajko, które lekko się ścina, a podczas jedzenia ten proces się kontynuuje, dzięki czemu powstaje pyszna, serowo-jajeczna masa. Pita chętnie zamawiał tutaj charczo - lekko pikantny gulasz mięsny, przypominający nam, a jakże, bałkańską mandżę. Pływają w nim tak samo chamskie i glutowate kawały mięcha, które dla Pity są główną zaletą dania, bo w mojej kuchni nic takiego nie ma prawa bytu. Mój prywatny hit kulinarny, który śni mi się po nocach i na własną rękę MUSZĘ w Polsce odnaleźć na niego przepis, to grillowane bakłażany przekładane orzechową masą. Można je jeść na ciepło i na zimno, nie tracą wiele ze swego delikatnego smaku. Orzechy i orzechowy miał to bardzo częsty i charakterystyczny dla gruzińskiej kuchni dodatek. Na tutejszych bazarach są stoiska tylko z różnymi orzechami oferowanymi w formie od prosto zerwanych z drzewa, do zmielonych na drobny pył.
 
Orzechy to główny składnik przysmaku, który zdobył serca całej naszej rodziny i hurtowo został zakupiony na prezenty - pamiątki, czyli tutejszy snickers - czurczchela. Wygląda jak guzowata świeczka, na pierwszy rzut oka nie przypomina niczego jadalnego, a już na pewno nie kojarzy się ze słodkim przysmakiem. Gdy jednak odważymy się na pierwszy gryz, poczujemy orzechy zatopione w gęstej, karmelowej masie z dodatkiem soków - granatowego lub winogronowego. Pycha!