Jeśli okolice Ubud można uznać za nasze przedszkole skuterkowe, to Lovina stała się podstawówką i to taką w gorszej dzielnicy, z wrednymi dzieciakami i złośliwym nauczycielami. Dziś był skuterkowy pot i łzy, krwi na szczęście nie było, ale offroad, zaliczenie rowu, błoto, stromizny, górskie drogi i oczywiście nieodłączny deszcz.
Piękny dzień od rana zachęcał do obrania sobie ambitnych celów, ochoczo więc ruszyliśmy znad morza prosto do góry.
Piękny dzień od rana zachęcał do obrania sobie ambitnych celów, ochoczo więc ruszyliśmy znad morza prosto do góry.
Po drodze pierwszy sukces - stragan z durianami! Kolczasty owoc od dawna był dla nas brakującym elementem, podobnie jak jazda na skuterkach, trzeba było dopełnić tego podróżniczego rytuału. Bo jakżesz to? Podróżować po Azji i nie zjeść słynnego duriana? Niesieni euforią zakupiliśmy spory okaz w horrendalnej cenie i... co za ohyda! Nie dość, że śmierdzi tak jak miało, to jeszcze smakuje tak jak śmierdzi! Tylko Pita był w stanie jeść ten owoc i to chyba tylko z wrodzonego skapstwa i żalu za wydana na niego okrągłą sumką. Na dodatek smętny zapach zapakowanych kawałków duriana przebijał przez dwie foliowe torebki i ciągnął się za plecakiem gdy zwiedzaliśmy pierwszą atrakcję - klasztorek buddyjski.
Miejsce samo w sobie mało spektakularne, zachwycił nas jedynie widok z najwyżej położonego tarasu klasztornego - wjechalismy już dość wysoko i pod nami zielone zbocza schodziły stromo w stronę morza.
Przed nami jednak daleka droga, bo choć to tylko ze 30km to jak wiadomo na Bali oznacza pół dnia jazdy. Tym razem miało się okazać, że nawet więcej. Zachciało nam się bowiem zakosztować prowincji i świadomie wybraliśmy drogę bardziej lokalną. Wspinaliśmy się mozolnie wśród bananowych palm, niezawodnie bujnej roślinności, gdaczacych kur i coraz bardziej spektakularnych widoków otwierajacych się przed nami. A pod kołami skuterków też coraz ciekawiej. Asfalt zamienił się w dwie wąskie, wyboiste betonowe ścieżki, coraz więcej podskoków, coraz trudniej manewrować, kolejna dziura, jeden fałszywy ruch i bam! Pita wylądował w rowie, a raczej na szczęście, w rowku, skąd w miarę sprawnie udało się wydobyć maszynę.
Kluczymy i błądzimy dalej, po drodze uzupełniając baki w przydrożnym sklepiku, gdzie pani przez lejek prosto z butelki po Smirnoffie dolewała nam benzyny. Nagle koleś na motorku zajechał Picie drogę. Napad? Szaleniec? Skląć? Zwiewać? Nie, to pomocny poczciwiec, który pierwszy zauważył metrowego, wścieklezielonego węża i zasugerował przepuszczenie gada.
W takich okolicznościach dotarliśmy wreszcie w okolice wspaniałego wodospadu Munduk, pod który doprowadziła nas ostatecznie kreta, miejscami rozwalona przez wartką wodę ścieżka. W oparach wzbijanej przez żywioł mżawki woda spada z kilkunastu metrów i z hukiem rozbija się o skałę. Brodziliśmy tam chwilę, aż drobne kropelki całkowicie nas przemoczyły, a Pita zdołał pozbyć się resztek duriana, choć wspomnienie o nim będzie się zapewne snuło za naszym plecakiem jeszcze jakiś czas.
Niespodziewanie zrobiło się popołudnie, a to w Indonezji pora najwyższa na deszcz. Nasze doświadczenie meteorologiczne powoli okazuje się niezawodne - szybko musieliśmy wyjąć kurtki i wskoczyć na wyższy poziom kunsztu skuterkowego. A droga szykował dla nas kolejne atrakcje. Przygodę zwiastowały gęsto rozstawione napisy "hati-hati" (uwaga, ostrożnie!). Wkrótce oprócz czujnego wchodzenia w ostre zakręty na zjazdach musieliśmy jeszcze uważać na fragmenty zasypanej ziemią i zwalonej w przepaść drogi. Mięśnie jak postronki, najwyższy poziom skupienia, ręce zdrętwiałe od ciągłego wciskania hamulców i ten ciągły deszcz...
Zrelaksować się mogliśmy dopiero pod hinduistyczną świątynią Pura Ulun Danu Bratan, która widnieje na wielu folderach reklamujących Bali. Lepiej jednak wychodzi na zdjęciach niż wygląda na żywo. Nie zachwyciła nas pagoda unosząca się na wodzie, zrobione przez nas zdjęcia pokazują ją jednak jako miejsce zjawiskowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz