Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dolny Śląsk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dolny Śląsk. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 lutego 2015

Miasto pingwinów i krasnali

Ten pomysł nie grzeszył oryginalnością. Musieliśmy się więc tłoczyć w kolejkach do kas, przepychać się, szukając wolnej przestrzeni, by coś ujrzeć, wysyłać dzieci, by robiły zdjęcia, wyczekiwać momentów, gdy wokół nich nie było nikogo, by je sfotografować z nadpływającą płaszczką. Tym samym zrobiliśmy to samo, co prawie pół miliona ludzi, którzy od otwarcia w październiku przewinęli się przez wrocławskie Afrykarium.


Nie mogliśmy się uwolnić od porównań z Siam Ocean World w Bangkoku. Tam było pusto i kameralnie, tu w tunelu tłoczyło się tak dużo ludzi, że zamiast efektu otoczenia przez podwodny świat, można się było poczuć jak w kolejce po mięso z lat osiemdziesiątych. Na dzieciakach największe wrażenie zrobiły płaszczki i pingwiny, na które zawzięcie polowały z aparatem. Na mnie zwalisty manat, wyglądający jak morświn, a żyjący w wodach rzeki Kongo. Wydawał on się olbrzymi, ale to chyba dlatego, że szyby akwarium trochę powiększały. Dwie godziny minęły nam szybko i dość ekscytująco. Co prawda słono zapłaciliśmy, ale warte to było tej ceny.



Zostało nam jeszcze popołudnie na zwiedzanie miasta, a ku naszemu zdziwieni dzieciaki po raz pierwszy w historii wspólnych wyjazdów włączyły się aktywnie w spacer po starówce. Nie narzekały wiecznie, że bolą je nogi, że już chcą do domu. Jak to się stało? Na początku zapowiedzieliśmy, że będzie dla nich coś interesującego do szukania, lecz nie zdradziliśmy sekretu, czego mają wypatrywać. Od opuszczenia samochodu podekscytowane rozglądały się za niespodziewanymi stworzeniami. Nie obyło się bez małych podpowiedzi, ale po znalezieniu pierwszych krasnali, trudno było im usiedzieć w spokoju na obiedzie. A potem jak szalone zaczęły biegać po wrocławskim rynku i liczyć swoje znaleziska. Skończyło się chyba na wyniku 4:4:2, już nie pamiętam dla kogo.
 


Nawet Łusia tak się wciągnęła w poszukiwania, że za nic nie chciała być na baranach. Przecież tak trudniej zobaczyć krasnala skrywającego się na poziomie gruntu! Od uniwersytetu przeszła na własnych nogach aż do katedry. Jej starania (jak i pozostałych członków rodziny) nie przyniosły jednak spodziewanych rezultatów. Na dystansie półtora kilometra nie spostrzegliśmy żadnego przedstawiciela krasnego ludu. Dobrze się przed nami skryli na wyspach, albo znajdowali się nie tam gdzieśmy się ich spodziewali ... Zamiast nich na moście tumskim oglądaliśmy zakochanych zawieszających kłódki na barierce i wrzucających kluczyki do rzeki (wszak to były Walentynki), a "Gazusia" na latarni nie dostrzegliśmy. Na nasze usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że zmierzchało i nawet latarnie zapalane przy nas przez prawdziwego latarnika nie oświetlały okolicy na tyle, by spostrzec małe ludziki. A wrocławianom najwyraźniej krasnale spowszedniały, bo tylko w naszych oczach było widać krasnoludzką gorączkę.

piątek, 8 kwietnia 2011

„Czy jesteśmy już w innym kraju?” 1

Coraz trudniej jest dziecku wytłumaczyć, czym są inne kraje. Kiedyś był na to czas podczas stania w kolejce na granicy. A teraz? Zwalniasz trochę na autostradzie, a tu inny kraj. Przechodzisz przez rzeczkę i bęc – inny kraj.

Ale zanim dojechaliśmy do naszej zachodniej granicy mieliśmy przed sobą wiele atrakcji, a także dotkliwych rozczarowań. Największym z nich okazał się wjazd kolejką gondolową na Stok Izerski, bądź precyzyjniej brak możliwości takiego wjazdu ze względu na „przerwę techniczną”. Oczywiście zemściło się na nas zbytnie zaufanie do administratorów strony internetowej tego ośrodka narciarskiego. Całe szczęście, że dzieci nie widziały naszej wściekłości, smacznie spały w fotelikach samochodowych po przejeździe przez Góry Izerskie.
Kolejna atrakcja też mogła się okazać niewypałem, ale dzięki bezczelności i odwadze Justy (silnie kontrastującej z moją postawą w tej konkretnej sytuacji) stała się przygodą. Otóż słynny „filmowy” zamek Czocha okazał się twierdzą trudną do zdobycia dla dwójki turystów z dziećmi. Zbyt mała liczba chętnych do zwiedzania powodowała, że przewodnikowi nie opłacało się odejść od kawiarnianego stolika., choć już na wstępie popełniono błąd wpuszczając nas do środka. Bo czy dla takich barbarzyńców jak my napisy typu „wejście tylko dla gości hotelowych” są zaporą uniemożliwiającą penetrację zamkowych zakamarków? Tylko skrzypienie schodów zdradzało naszą obecność, gdy wchodziliśmy na wieżę, na której w filmie „Gdzie jest generał?” schowała się kompania esesmanów. Rozpościerał się stamtąd widok na zalew Leśniański i fragmenty zamku, skrzętnie ukrywane przez wszystkie ekipy filmowe. Na szczęście nikt nas nie zobaczył, w hotelu nie było zbyt wielu gości, czemu nie ma się co dziwić i mogliśmy udać się jeszcze dalej na zachód.


Nysa Łużycka jako rzeka graniczna lepiej wygląda na mapie niż w rzeczywistości. Na przykład w Zgorzelcu/Gorlitz kilkadziesiąt sekund marszu przez most dzieli Zgorzelczan od pięknie wyremontowanej starówki, schludnych, wypucowanych chodników, a Gorlitzan od tanich papierosów i wódki. Ale trzeba przyznać, że idzie „nowe” z zachodu, tuż przy moście granicznym odbudowywany zostaje Plac Pocztowy ze znakiem milowym poczty saskiej Augusta II. A to oznacza, że jesteśmy coraz bliżej Drezna.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Doliną Bobru do wulkanu

Wizytą w pechowym dla nas Karpaczu rozpoczęliśmy kolejny dzień wyprawy. Celem naszym znów było Muzeum Zabawek. Pamiętałam podobne miejsce z Pragi - kunsztownie wykonane, ręcznie malowane lalki z XIX-go wieku spotykały się tam z plastikowym kiczem Barbie. Muzeum w Karpaczu pokazywało raczej tą bardziej estetyczną epokę zabawek, dorzucając np. szopki krakowskie, które wybitnie spodobały się Frankowi.

Przezornie rezygnując z pokonywania zdradzieckiej, oblodzonej drogi, ruszyliśmy trasą także atrakcyjną, ale z zupełnie innych powodów. Kręta droga biegnąca doliną Bobru oferuje piękne widoki na zalesione zbocza nad brzegiem rzeki i powstałego na niej jeziora. Bóbr został tu powstrzymany wielką tamą Pilchowicką, która była dziś naszym celem.


Tuż przed tamą, nad jeziorem zawieszony stary most kolejowy, podobny do tego w Stańczykach na Suwalszczyźnie. Podparty na wysokich łukach, pełen dziur, ale tak malowniczy, że nie dało się go minąć obojętnie. Róża smacznie spała w samochodzie, ale Franek dał się namówić na spacer po moście. Byliśmy przekonani, że żaden pociąg nie jeździł tędy od lat. Spokojnie pozowaliśmy do efektownych zdjęć, aż tu niespodziewanie... nagle świst, nagle gwizd, para buch, koła w ruch... i my też by czym prędzej uciec z wąskiego mostku. Pociąg na szczęście nadjechał powoli i bardzo ładnie ustawił się do zdjęcia na moście. Dla Franka zdarzenie to było niemal traumatyczne, więc znów zaowocowało rysunkową dokumentacją.


Po tych emocjach pozostało nam już w spokoju zwiedzić ogromną tamę. Z zaciekawieniem obserwowaliśmy zasady funkcjonowania tego zamysłu, snując marzenia o wycieczce do dużo ciekawszej tamy Itaipu.


Znad wodospadów Iguacu udaliśmy się na Etnę. Już z oddali widać było prosty stożek dymiącego wulkanu. Czarne potoki zastygłej lawy na zboczach przypominały o niedawnych erupcjach. Dzielnie wspinaliśmy się na szczyt (no może mama najmniej dzielnie...), aż do przerażającego krateru pełnego gotującej się mazi. Tak to rozbudzając wyobraźnię dzieci zdobyliśmy Ostrzycę - jedyny polski wulkan, który jeszcze w swym kształcie zachował coś z groźnego stożka, ale porastający go las zakłóca odpowiednie wrażenie. Natomiast widoki ze szczytu są całkiem przyjemne.



środa, 6 kwietnia 2011

Wypadek

Wielokrotnie przekonaliśmy się podczas naszych rodzinnych wycieczek, że nie wszystkie atrakcje, które planujemy udaje się zrealizować, nie wszystkie typowane na dziecięce hity, spełniają pokładane w nich nadzieje. Ale na szczęście pojawiają się też atrakcje "z zaskoczenia", nieprzewidziane, takie super przygody znikąd. Coś takiego przeżyliśmy drugiego dnia w Kotlinie.

A zaczęło się zupełnie niewinnie od nieudanego wypadu do Muzeum Zabawek w Karpaczu. Muzeum zastaliśmy zamknięte, więc malowniczą droga przez przełęcz ruszyliśmy w kierunku zamku Chojnik - naszego kolejnego punktu programu.
Spokojna droga przez las budzący się z zimowego snu, piękne widoki na zakrętach i... 15m oblodzonej nawierzchni. Tylko tyle i aż tyle, bo nam wystarczyło by ześlizgnąć się do rowu. Na szczęście jechaliśmy wolniutko i dachowania nie było :) Samochód jednak zawisł w niewygodnej pozycji i ani drgnął. Jak tu wybrnąć z takiego ambarasu? Na szczęście nasza drużyna musiała wyglądać na wybitnie nieporadną, bo szybko znaleźli się pomocni kierowcy z pojazdem 4x4, który poradził sobie z naszym problemem. Akcja ratunkowa skłoniła Franka do wręcz histerycznego śmiechu, Róża też dobrze się bawiła, a wszystkim wokoło udzielił się ów groteskowy nastrój. Tak oto mrożąca krew w żyłach przygoda urosła do rangi topowej atrakcji wyjazdu. Doczekała się nawet artystycznej dokumentacji:


Po wszystkim ruszyliśmy - rodzice ze zszarganymi nerwami, a dzieci w szampańskich humorach - zdobywać zamek Chojnik.
Wycieczka z dnia poprzedniego dowiodła, że z naszych maluchów są nieźli piechurzy. Na nowym szlaku okazało się, że im teren trudniejszy, tym większa frajda. Omszałe kamienie i liczne korzenie na stromym zboczu były dla Franka i Róży (która ciągle wychodziła z nosidła) dodatkową atrakcją, a my podsycaliśmy ich zapał opowieściami o rycerzach i księżniczkach, które mieszkały na zamku Chojnik. Zwiedzanie obiektu było już wielką przygodą, a w powrotnej drodze wyobraźnia dzieci pracowała na pełnych obrotach. Patyki stały się mieczami, a Róża całej rodzinie przydzieliła role - księżniczek i rycerzy.





Pełen wrażeń dzień zakończyliśmy spokojnym spacerem wśród pałaców w Łomnicy. Zgrabne budynki, rozdzielone dolinką rzeki, mieszczą obecnie hotele i pensjonaty. My w zadbanych ogrodach tych posiadłości szukaliśmy oznak wiosny. I znaleźliśmy.






wtorek, 5 kwietnia 2011

W Kotlinie

Teraz cofniemy się do początków naszej wycieczki, czyli do Kotliny Jeleniogórskiej. Spędziliśmy tam trzy intensywne dni, z których każdy miał podobny rytm, podobny rozkład atrakcji, podobnie rozpieszczał nas piękną pogodą i kończył się uwielbianym przez dzieci seansem bajek na Mini Mini, w naszej bardzo przyjemnej kwaterze – apartamencie.
Obowiązkowym punktem planu dnia „kotlinowego” była wycieczka „górska”. Ze względu na to, że zaledwie jeden z członków naszej ekipy mógł być podejrzewany o pełną wydolność wspinaczkową, wycieczki nasze dobraliśmy bardzo starannie. Były w miarę krótkie, ale oferujące w nagrodę za trudy atrakcyjny finał. Pozostałe punkty programu dobieraliśmy dowolnie, Kotlina to zagłębie interesujących miejsc, więc i tak nie zdołaliśmy wyczerpać wszystkich możliwości.
Pierwszy dzień wyjazdu rozpoczęliśmy od wizyty w tajnej niegdyś kopalni uranu w Kowarach. To tu wydobywano rudę niezbędną do budowy radzieckiej bomby atomowej. Dzieciaki ochoczo przywdziały kaski ochronne i zaskoczyły nas świetnym zachowaniem pod ziemią. Nie była to nasza pierwsza wizyta w kopalni, więc nauczeni doświadczeniem spodziewaliśmy się protestów, ale tym razem Franek podążał krok w krok za przewodnikiem, a Róża zachwycała się podziemnym akwarium w jednej z sal.
Później postanowiliśmy wybrać się na samochodową wycieczkę krajoznawczo-widokową. Piękną, krętą drogą z panoramami Kotliny atakującymi zza drzew wspięliśmy się na graniczną przełęcz Okraj. Tu po raz pierwszy dzieci przekonały się jak łatwo zmieniają się kraje w strefie Schengen. Zostawiliśmy samochód jeszcze w Polsce, a już po chwili jedliśmy smażeny syr z tatarską omacką w czeskiej restauracji. Podziwialiśmy chwilę widoki z przełęczy i narciarzy starających się wykorzystać ostatnie dni sezonu, po czym ruszyliśmy obejrzeć Kotlinę z innej perspektywy.
Wycieczka na Sokolik dowiodła, kto jest najsłabszym ogniwem drużyny. Dzieciaki przeszły na własnych nogach prawie całą drogę (!), a ostatnią ofiarą na szlaku była niestety mama…Tak to prysły marzenia ciężarnej o zdobyciu Śnieżki. Na szczęście Sokolik okazał się jednak być w zasięgu naszych możliwości, dzięki czemu mogliśmy popijać gorącą herbatkę z widokiem na pasmo Karkonoszy w oddali.

piątek, 25 kwietnia 2008

Fantazje Fryderyka Wielkiego

To wyglądałoby imponująco, pionowe ściany Szczelińca Wielkiego przedłużone kilkumetrowymi szańcami, kurtynami i bastionami, kryjącymi arsenały, koszary i wieże obserwacyjne, zapewniającymi panowanie nad częścią Kotliny Kłodzkiej. Fryderyk Wielki musiał się naoglądać saskiego Koenigsteinu, by marzyć o zbudowaniu na pionowej, litej skale twierdzy "nie do zdobycia", chroniącej ledwo co zdobyty Śląsk. Na szczęście na planach się skończyło i najwyższa z Gór Stołowych jest nadal we władaniu "górołazów", a nie turystów wylewających się z autokarów.


My zachęceni sukcesem pierwszego wspólnego trekkingu, postanowiliśmy zbliżyć się do granicy tysiąca metrów nad poziomem morza, więc wchodziliśmy dzielnie do drabinkach, przeciskaliśmy się z nosidłem przez głębokie szczeliny oraz "Piekiełko", gdzie nadal panowała niepodzielnie zima, ciesząc się na koniec widokami pozostałych "stołów".

Oczywiście kilkugodzinny trekking to byłoby dla nas za mało w tak piękny wiosenny dzień, więc uruchomiliśmy skodzinę, by pojechać w inne pasmo górskie czyli Góry Sowie i zobaczyć kolejne marzenie Wielkiego Fryca, tym razem zrealizowane czyli twierdzę srebrnogórską.



Ona też okupuje szczyt, więc jak zaparkowaliśmy na przełęczy dzielącej Góry Sowie od Bardzkich, musieliśmy się nieźle namęczyć, aby wspiąć się do samego jądra tej górskiej fortecy czyli będącego w trakcie remontu Donżonu. Tam zaopiekował się nami przewodnik, prowadząc po kazamatach, pokazując z bastionów, jak wielka to była twierdza, choć teraz w zdecydowanej większości kompletnie zrujnowana i ukryta w gęstym lesie. Stamtąd też było widać rozległe równiny śląskie, do których z Czech wiodła droga właśnie przez tę przełęcz. Nie zobaczyliśmy tylko kolejnych srebrnogórskich atrakcji, czyli wiaduktu kolejowego oraz urokliwego, zabytkowego miasteczka, ciągnącego się aż do przełęczy. Więc po zwiedzeniu fortyfikacji mieliśmy co zwiedzać aż do zachodu słońca.


 PS. Oczywiście twierdza Srebrna Góra jest siódmym z mych dolnośląskich cudów.

poniedziałek, 21 kwietnia 2008

Siedem dolnośląskich cudów

Co tu kryć jesteśmy zachwyceni Dolnym Śląskiem!

Takie nagromadzenie zabytków, tak blisko siebie położonych, w dodatku pobliskie góry, różnorodność niezwykła, można i na rower, i na paralotnię, no i na trekking. Spędziliśmy tam tydzień, a i tak zwiedziliśmy tylko część najsłynniejszych pomników historii. Moglibyśmy spędzić i drugi, a poziom atrakcji tylko nieznacznie by się obniżył. A do tego czuliśmy egzotykę. W niektórych małych miejscowościach czas się jakby zatrzymał w 1945 roku, brakowało zupełnie nowszej zabudowy, obskurnych reklam, część niezasiedlonych domów powoli zamieniała się w gruzy, a od czasu do czasu jechało się brukowymi ulicami. No i w co drugiej wsi ogromne zdewastowane pałace ...

Spośród wszystkich dolnośląskich zabytków, które odwiedziliśmy, wybrałem kilka i sporządziłem listę moich prywatnych siedmiu cudów (kolejność nie ma znaczenia).

1. Gdyby Chełmsko Śląskie było bliżej Warszawy, bez wątpienia Kazimierz nad Wisłą zostałby porzucony przez weekendowych turystów. To przygraniczne miasteczko ma bowiem wielki turystyczny potencjał, pozostaje tylko trzymać kciuki, żeby dotrwało do lepszych czasów w niezmienionej formie, gdy ktoś postanowi wydać trochę milionów na gruntowny remont. Czasu jest coraz mniej, bo część jednej z pierzei kamieniczek na rynku nadaje się już tylko do wyburzenia. A obdrapane tynki kamienic mogą kompletnie odpaść. Poza urokliwym ryneczkiem, z którego jest kilka kroków do kościoła górującego nad miejscowością, największą atrakcją jest jedenaście drewnianych domów tkaczy (to one mi przywiodły na myśl kazimierską zabudowę). Są nadal zamieszkałe i wyglądają jakby je przeniesiono wprost ze skansenu, a stoją przy ruchliwej trasie. Poza tym widoki, wokół nie za wysokie góry, długa dolina, szosy obsadzone drzewami. Nic tylko przywieźć tu rower ...



2. Nie tak długi jak praski most św. Karola, ale również z rzeźbami świętych; równie malowniczo otoczony zabytkami i podobnie pocztówkowy most św. Nepomucena w Kłodzku też trafia na mą listę. Ale z tym zastrzeżeniem, że gdyby nie stał pośrodku urokliwego miasta (pełnego secesyjnych kamieniczek, mniejszych mostków i kładek nad rzeczką), nad którym unosi się - niczym wielki statek kosmiczny - wielka bastionowa twierdza, a prowadził wyłącznie z punktu A do punktu B, napewno nie zwróciłbym na niego uwagi ...


3. Nie taki cel przyświecał tym, którzy zezwolili na budowę protestanckich zborów w śląskich miastach. W najgorszych koszmarach nawet im się nie śniło, że kościoły pokoju w Jaworze i Świdnicy - zbudowane w zawrotnym tempie, niewiele różniące się od wielkich stodół, a w dodatku położone poza ochroną murów miejskich - przetrwają wieki. I że w odróżnieniu od kapiących złotem śląskich opactw cysterskich trafią na listę najcenniejszych zabytków całej ludzkości. Ale to, co zdumiewa najbardziej - jest w środku. Bo z prostotą zewnętrza kontrastuje wnętrze.
Niestety zdjęć nie mamy, bo stwierdziliśmy (niesłusznie), że szkoda robić płatne zdjęcia w Jaworze, skoro zbór świdnicki podobno jest bogatszy w zdobienia, ale niestety się przejechaliśmy, bo tam zakazano w ogóle robienia fotografii. Uwierzcie więc nam na słowo, że poniższa stodoła kryje wielopiętrowe galerie (ostatnie "piętro" prawie pod sufitem), z których każda pomalowana jest w sceny biblijne. I jak tu wierzyć podręcznikom, w których pisano, że dla protestantów obrazy religijne to bałwochwalstwo.



4.Zamek w Książu wygrywa z liczną w tym regionie konkurencją dzięki oryginalnemu położeniu na wyniosłej skale, pośród głębokich parowów oraz przez to że wygląda jak patchwork. Właściciele z każdej epoki odcisnęli na nim swoje piętno, nie niszcząc jednak tego, czego dokonali ich przodkowie. Zamek z frontu nie wygląda zbyt ciekawie można pomyśleć, że to olejny biało-różowy barokowy pałac z mansardowym dachem, ale wystarczy oddalić się kilkaset metrów w bok na specjalny taras widokowy, by podziwiać budowlę w całej jej krasie, z wieżami, pruskim murem, średniowiecznym stołpem. Nas z dziedzińca przepędziły zbyt wysokie (jak na nasze standardy) ceny biletów, więc od razu skierowaliśmy się na platformę, a potem - sprawiając tym wielką radość Frankowi - do pobliskiej stadniny, gdzie nasz pierworodny mógł zarżeć z radości jak źrebię.



5. Listę, na której nie byłoby opactwa cysterskiego w Lubiążu trzeba by od razu wyrzucić do kosza. To cud jakich mało. Dwa razy większy od Wawelu (fasada ma długość ponad dwustu metrów!), od tylu lat nieużytkowany potrafi zaskoczyć kilkoma odnowionymi salami, dającymi przedsmak, jak to miejsce wyglądało niegdyś, gdy było domem braci w białych habitach. Z przebogatą i przeogromną Salą Książęcą w wielkim Pałacu Opackim kontrastuje pusta nawa kościoła, ogołocona po wojnie z całego wyposażenia - część wielkoformatowych obrazów najsłynniejszego śląskiego malarza Michaela Willmana wisi do tej pory w kościołach na warszawskiej Starówce. A po tych wnętrzach pałętają się nieliczni turyści prowadzeniu kilka razy dziennie przez przewodnika z wielkim pękiem kluczy. Pod koniec zwiedzania nasuwa się jedna myśl - to miejsce ma kompletnie niewykorzystany potencjał.




6. Wambierzycka bazylika z daleka, z powodu braku wież, nie przypomina kościoła katolickiego. Jej ogromna fasada zdaje się naśladować Świątynię Jerozolimską, prowadzą do niej wysokie schody jak do Świętego Świętych. Nie dość, że bazylika jest świątynią, to mała wioska - Jeruzalem, bo wśród kamieniczek przycupnęły kapliczki, między domami znajduje się pałac Heroda, a każda droga wjazdowa zwieńczona jest bramą. Mieszkańcom trudno chyba przestać myśleć o Męce Pańskiej, skoro nawet idąc na zakupy mijają stacje drogi krzyżowej, a w nich naturalnej wielkości figury Chrystusa, Piłata i innych.
Nad Wambierzycami/Jerozolimą góruje Golgota z kaplicą Ukrzyżowania. Prowadzą tam schody, a wzdłuż nich kolejne stacje drogi krzyżowej. Oczywiście na tym nie kończy się całe założenie kalwaryjskie, bo okoliczne wzgórza obsiane są również najrozmaitszymi kapliczkami, nad którymi unoszą się w oddali płaskie szczyty Gór Stołowych. Dolnośląska Jerozolima to prawdziwa perła ...


Ale co na siódmym miejscu?

Chętnie wstawiłbym tam bazylikę gotycką ze Strzegomia, ale widzieliśmy ją raptem kilka chwil zza szyb samochodu, i choć to wystarczyło, aby jej ogrom i majestat zapisał się mi głęboko w pamięci, nie daje jednak uprawnień na tak daleko posuniętą nobilitację.
Krzeszów? Tylko jeśli chodzi o stan renowacji i położenie wśród niewysokich gór mógłby rywalizować z Lubiążem, w pozostałych kategoriach byłby daleko z tyłu, choć oczywiście i tak dystansuje klasztory z innych części naszego kraju.
A może kopalnia w Nowej Rudzie?  Można w niej przecież przejechać się kolejką wożącą do niedawna górników. Na Górnym Śląsku są pewnie lepsze!
Myślałem też o sztolniach w Osówce, co prawda niewiele tam jest do obejrzenia, ale być może to miejsce kryje wielką hitlerowską tajemnicę? Z zachowanych rachunków wynika bowiem, że na budowę całego kompleksu podziemnych sztolni zużyto miliony metrów sześciennych betonu, ale po zliczeniu wszystkich odnalezionych podziemi tyle nie wychodzi ... Pozostaje zadać pytanie, co to oznacza. Czy olbrzymie malwersacje hitlerowskich dygnitarzy, czy też nieodkryte podziemia, kryjące ... Niestety właściciele skrzętnie pilnują, by nikt nic nie odnalazł i nie zepsuł im dobrze prosperującego interesu, który przyciąga swą tajemnicą.

Hmmm, muszę się jeszcze zastanowić, więc o siódmym cudzie napiszę w kolejnym poście.

Oczywiście gdybym dopuścił Frania do głosu i dałbym mu się wypowiedzieć, to mógłbym usłyszeć, żebym nie pominął Jaworzyny Śląskiej, a dokładnie skansenu parowozów w tym miasteczku, a jeszcze dokładniej kamieni spod podkładów kolejowych, którymi rozkosznie się bawił.

wtorek, 15 kwietnia 2008

718 m.n.p.m.

Z wielką nieśmiałością szykowaliśmy się do swojego pierwszego, górskiego trekkingu z jednym dzieckiem w nosidełku, a drugim - w brzuchu. Za cel, który zdawał się być na miarę naszych możliwości, wybraliśmy Ślężę. Po długich rozmyślaniach, z której strony podchodzić (i czy nie rozłożyć wycieczki na dwa dni z nocowaniem w schronisku), wreszcie zdecydowałem się na szlak od strony przełęczy Tąpadła, gdzie można zaparkować samochodem. Taka opcja pozwalała na kilkugodzinną "wspinaczkę", więc na wycieczkę ruszyliśmy dopiero po obiedzie. I to dość niespiesznie. Często zatrzymywaliśmy się na pustej drodze, by chłonąć widoki majestatycznego górzyska wyrastającego z horyzontu, obserwowaliśmy stadko sarenek śmigające po łąkach, zarezerwowaliśmy sobie nocleg ...


Było więc już koło piętnastej, gdy ruszyliśmy. Wysokość jaką mieliśmy pokonać - 330 metrów - nie przerażała, tym bardziej, że (niespodziewanie dla nas) na szczyt prowadziła brukowa droga, którą zmierzały samochody zaopatrujące schronisko PTTK. Po krótkim spacerze zdobyliśmy wierzchołek. Co prawda Franio o własnych siłach pokonał tylko schody prowadzące do schroniska, ale ostatecznie nic nie stoi na przeszkodzie, by mu zaliczyć pierwszy szczyt z Korony Gór Polskich.


Na górze zrobiliśmy to, co każdy ślężański zdobywca: obejrzeliśmy prasłowiańskiego niedźwiedzia, kościół; wypatrywaliśmy nieodległych gór Sowich, popijając herbatę. Nikt nam nie przeszkadzał, spotkaliśmy bowiem pojedyncze osoby. I nic nie zapowiadało mrożących krew w żyłach przygód, które zaczęły się w drodze powrotnej. Bo ośmieleni łatwością wejścia, postanowiliśmy utrudnić sobie zejście i wracać do auta okrężną drogą przez skałki, po kamieniach. Szliśmy w miarę szybko, bo zachód słońca się zbliżał, gdy nagle dostrzegliśmy, że nasz Francik, siedząc w nosidle zgubił buta i palce ma zlodowaciałe. Cóż było robić? Pędem do góry i rozglądać się za obuwiem, wszak to dopiero początek wyjazdu. Po piętnastu minutach - pod samym szczytem - dostrzeżono zgubę. Potem już tylko zbieganie i walka z czasem. Kto dotrze pierwszy na dół, my czy słońce? Pełni nerwów, czy trafimy we właściwe miejsce, bo musieliśmy w pewnym momencie zboczyć ze szlaku, a mapy nie mieliśmy (czołówki oczywiście też nie); z duszą na ramieniu; przerażeni perspektywą noclegu w lesie - dzikim jak z baśni braci Grimm; potykaliśmy się o własne nogi ...
Na szczęście sturlaliśmy się sprawnie, orientowaliśmy się dobrze i gdy zapadły ciemności wsiadaliśmy już do samochodu.



Tyle wrażeń, a to zaledwie jedno popołudnie z naszego ośmiodniowego pobytu na Dolnym Śląsku.