Zanim dojdę do opisu podróży "autobusem śmierci" opiszę wpierw, co robiliśmy wczoraj. A był to również dzień atrakcyjny. Przede wszystkim przenieśliśmy się do części Bangkoku, która nam przypominała Tokio, a także to jakim zaściankiem powoli staje się Europa, bo tu raczej nie ma mega centrów przywodzących na myśl warszawską Arkadię tyle, że dziesięciopiętrowych, stojących rządkiem jedno obok drugiego, a między nimi mknące na przecinających się wielokondygnacyjnych wiaduktach pociągi. Pomiędzy zaś tym megapolis znalazły sobie (lub raczej im znaleziono) miejsce rekiny, pingwiny, płaszczki, które stanowiły naszą główną atrakcję. Oglądanie zabawnego karmienia pingwinów i ich niezwykle ruchliwych, acz czasami też aż tak statycznych, że wydawało nam się, że właściciele akwarium postanowili ciąć koszty w czasach kryzysu i zamiast zwierzaków postawić figurki (co okazało się nieprawdą, gdy domniemane rzeźby rzuciły się na jedzenie), wyczynów i pod wodą, i nad wodą, jak również pociesznych na lądzie, wprawiło nas w świetny humor, a dzieci chcą tylko oglądać je na filmikach z komórki. Bardziej mrożące krew w żyłach było karmienie rekinów przez płetwonurków, a także przepływające rekiny i płaszczki tuż nad naszymi głowami w kilkudziesięciometrowym tunelu pod akwarium. Jeśli do tego dodać wylatujące z wody raje, obrzydliwe ryby z głębin, pięknostki z rafy koralowej, a także piranie i tabuny kompletnie nam nieznanych stworzeń, to bilans tego wyjścia staje się jeszcze bardziej korzystny (w porównaniu do niemałych kosztów).
Ale wrażeń przed jazdą nocnym autobusem brakowało nam zdecydowanie, tak więc niedaleko tej dżungli centrów handlowych znaleźliśmy ustronny drewniany, tradycyjny dom, zarośnięty orchideami itd, gdzie zbiory sztuki tajskiej zgromadził tajemniczy amerykański potentat jedwabniczy. Dzieciom z tej atrakcji przypadły do gustu tylko żółwie i ryby, hodowane masowo w mniejszych lub większych basenikach, które były karmione przez nasze pociechy liśćmi.
A potem przyszła kryska na matyska, musieliśmy skonfrontować fikcję, którą sprzedała nam pani w agencji turystycznej (świetne siedzenie, z rozkładanymi podnóżkami, miejsca dla naszej czwórki z przodu górnego pokładu) z rzeczywistością. Ale zanim do niej dotarliśmy, przedzieraliśmy się z naszym przewodnikiem przez straszne zaułki, między innymi przez opustoszały ring do tajskiego boksu, zupełnie jak z amerykańskich filmów o boksie z czasów wielkiego kryzysu. Autokar nie okazał się jakimś wyjątkowo niewygodnym, tyle że czekał już na nas prawie całkowicie zapchany i dopiero po wielu walkach udało nam się zdobyć 4 miejsca obok siebie, ale z kolej tuż za kierowcą (prawie więc panoramico!), gdzie drżeliśmy, że przy mocniejszym zahamowaniu któreś z nas spadnie na dół na kolana kierowcy lub skończy jeszcze gorzej. Na domiar złego miejsca położone były tuż poniżej telewizora, dzięki któremu Tajowie mogli katować "farangów" filmami do północy, które to seansy przerywaliśmy sobie przyglądaniem się zalanym dzielnicom Bangkoku, nad którymi mknęliśmy autostradami na estakadach (część z nich jak i pobocza stały się tymczasowym parkingiem dla samochodów mieszkańców, których domy i garaże zostały zalane).
Niewyspanych i pełnych złych emocji rodziców czekała jednak miła niespodzianka, nie zostaliśmy porzuceni (jak wielokroć we wcześniejszych podróżach) w ciemnym zaułku, ale zostaliśmy podwiezieni pod wybrany przez nas hotel, gdzie okazało się, że są dla nas miejsca i możemy iść po kąpieli spać.
Jedynym niemiłym akcentem późnego przedpołudnia było rozmnożenie się robaków przeniesionych z autobusu w naszej saszetce z lekarstwami. Ale potem już wszystko nam się udawało, mamy bilety powrotne na pociąg (miejmy nadzieję, że nie śmierci, choć miejsca zdobyliśmy wyłącznie na wyższe posłania), mamy wykupioną wycieczkę z mnóstwem atrakcji na jutro, a dzień spędziliśmy beztrosko spacerując po Chiang Mai, gdzie zobaczyliśmy dopiero ułamek z setek świątyń, z których to miejsce jest sławne.