Po skuterkach przyszła kolej na bardziej ekologiczny środek transportu - rowery. Jeszcze w Warszawie znaleźliśmy agencję turystyczną Bali Breeze udostępniającą foteliki rowerowe oraz rowery dla dzieci (przyczepki rowerowej niestety nie mieli), a także oferującą wycieczkę, skrojoną specjalnie dla Róży czyli 70% zjazdu. Ceny na stronie odstraszały, więc liczyliśmy, że pojawienie się w biurze, jak również nasze niezwykłe zdolności negocjacyjne zmniejszą cenę do akceptowalnej. I zmniejszyły, a atrakcji było moc. Wizyta na plantacji kawy luwak, śniadanie z widokiem na aktywny wulkan Batur, przechadzki po polach ryżowych, tradycyjny taniec balijski "do kotleta", wyżerka, a przede wszystkim ponad dwugodzinna jazda rowerami z wozem technicznym, wlokącym się za nami.
Już na wstępie nasz przewodnik wyraził obawę, czy Franek i Róża sprostają trudom trzydziestokilometrowej trasy i czy nie powinny jechać samochodem. Było to śmieszne w kontekście wycieczki, bo bardziej bolały ręce od wciskania hamulców niż nogi od pedałowania. Dodatkowo przed każdym stromym podjazdem proponował przewiezienie samochodem. Skoro ani razu nie skorzystaliśmy, był pełen podziwu, zwłaszcza że sam z ledwością wtaczał swój rower na szczyt wzniesienia. Dbał też niezwykle o nasze bezpieczeństwo (choć jechaliśmy głównie bocznymi drogami), tak że dzieci nauczyły się szybko zwrotów "slow down" i "be careful".
Pierwszy przystanek jeszcze przed startem rowerowej przejażdżki mieliśmy na plantacji słynnej indonezyjskiej kawy Luwak. Proces powstawania tego przysmaku jest tak skomplikowany, że jego cena osiąga zawrotny pułap 1000 euro/kg. Ziarna odpowiednie do finalnego produktu wybiera nie lada koneser - luwak właśnie (po polsku łaskun), czyli łasicopodobny zwierzak gustujący w najbardziej dojrzałych i najsmaczniejszych owocach kawy. Soki trawienne luwaka rozpuszczają pierwszą łupinę ziarna pozbawiając je goryczki. Wydalone ziarna są zbierane i oczyszczane, obierane z kolejnej łupiny, prażone i tłuczone na drobne kawałki lub sprzedawane w całości. Nic dziwnego, że na odwiedzane przez nas plantacji maksymalnie produkują 15kg na miesiąc. Wyobraźcie sobie poszukiwania odchodów zawierających ziarna!
Wulkan Batur wznosi się pośrodku rozległej kaldery (na jej krawędzi jedliśmy śniadanie), z której część stanowi jezioro. Podczas ostatniego wybuchu kilkanaście lat temu (na stokach wciąż widać zaschniętą lawę) woda została zanieczyszczona przez siarkę i dopiero po latach naturalnej filtracji stała się zdatna do picia. Do tego czasu mieszkańcy wiosek położonych w kalderze byli pozbawieni dostępu do wody.
Równie duże wrażenie zrobiła na nas przechadzka po polach ryżowych, gdzie po wąskich groblach przechodziliśmy między basenami wypełnionymi brunatnym szlamem. A wokół palmy, wulkany i wioski, które wyglądają jak ciągi świątyń - tyle ołtarzy jest przed każdym domem.
Nasza marszruta kończyła się obiadem w balijskim domu, gdzie młode dziewczyny wykonały dla nas tradycyjny taniec. Tu też obowiązywała zasada znana nam z przedszkolnych przedstawień - najlepsze tancerki na przód, z tyłu te, którym się nie chce.
Najmniej przyjemności wycieczka dostarczyła Nince (płakała ostatnie 15 minut), ale zrekompensowała jej to wizyta w Monkey Forest. Nasza najmłodsza piszczała z radości na widok każdego z sześciuset makaków, ale podchodzić do nich nie chciała. Ta atrakcja najmniej zainteresowała Just, lecz to właśnie jej małpka siadła na głowie, czego bardzo jej wszyscy zazdrościliśmy.