niedziela, 4 września 2016

Ostatnie leniwe dni

Miejsca z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO jakiś czas temu przestały być moją obsesją, już ich nie zaliczam i nie decydują one o naszych itinerariach. Podczas tego wyjazdu szerokim łukiem ominęliśmy Mcchetę, na myśl nam nie przyszło,  by zwiedzić Eczmiadzyn - duchową stolicę Ormian, ale też ku wielkiemu żalowi Justy, nie pojechaliśmy do dwóch monasterów w kanionie rzeki Debed: Haghpat i Sanahin, które łączy kilkukilometrowa ścieżka. Aby to jej zrekompensować postanowiliśmy wybrać się z Kutaisi do dwóch okolicznych klasztorów: Gelati i Mocameta, według naszego przewodnika połączonych drogą.
Zanim jednak zabraliśmy się za zwiedzanie,  trzeba było: bez ofiar przeżyć transfer z Mestii (niestety to się nie udało,  zmienili się tylko odtwórcy głównych ról), dostać się na kwaterę (na tym wyjeździe połowę noclegów stanowiły wynajmowane mieszkania, z których najlepsze jest dzisiejsze - wielkie, w spokojnej okolicy, wśród domów jednorodzinnych, z tarasem i widokiem na miasto), zjeść ( po raz kolejny dało się przyoszczędzić, gotując u siebie).

W Kutaisi mieliśmy półtora dnia, nie było zatem potrzeby nigdzie (prawie nigdzie) się spieszyć. Pierwszego popołudnia poszliśmy na bazar,  który wcale nie był tak niesamowity i do katedry Bagrati z 1003 roku. Przez ostatnie siedemdziesiąt lat Gruzini ją odbudowywali, po tym jak Turcy wysadzili ją w powietrze w siedemnastym wieku, w ostatnich latach zintensyfikowali te starania i całość nakryli dachem oraz kopułą. Prócz tego z boku dostawili blaszaną zakrystię, metalem pokryli kilka kolumn, a także zbudowali nowoczesny chór.  Te ostatnie działania oburzyły działaczy UNESCO, którzy nadali obiektowi status "w zagrożeniu", więc pewnie niedługo opuści on Listę,  jak Drezno. Ale Gruzinom może to wcale nie przeszkadzać,  gdy z każdego miejsca w okolicy widzą majestatyczna świątynię,  świadcząca na jakim stopniu rozwoju cywilizacyjnego stali ich przodkowie tysiąc lat temu. We wnętrzu (raczej pustym), nie licząc kilkunastu ikon, repliki całunu Chrystusa, zbiorczego relikwiarza na kości świętych, jeszcze bardziej można odczuć kunszt budowniczych - tak wysoko nad ziemią unosi się kopuła.
 
 

 
By zwiedzić kolejny klasztor, trzeba było nam wstać przed siódmą, bo jedyna sensowna marszrutka do Gelati odjeżdżała z miasta o ósmej rano. Dzięki temu pojawiliśmy się tam wcześniej niż wycieczki z podstarzałymi Niemcami i mieliśmy tylko dla siebie pokryte w całości freskami wnętrze głównej cerkwi monastyru. Po niemal godzinnym szwendaniu się po zabudowaniach klasztornych, zacząłem intensywnie rozglądać się za drogą przez las do Mocamety, lecz nie mogłem jej znaleźć, a pytani ludzie potwierdzili,  to czego się już spodziewałem. Trzeba byłoby kilka kilometrów iść po asfaltowej drodze, która przyjechaliśmy.  Nie było nam to w smak i wtedy zjawił się jak z nieba Giorgi ze swoją propozycją wycieczki taksówką. Cenę zaproponował niewiele wyższą niż pisali w przewodniku. Bez dłuższego namysłu ruszyliśmy z nim dalej. Mocameta poza ciekawym położeniem na stromym klifie oraz nakazem włożenia czarnych chustek na nogi nic więcej nie oferowała, ale z Jaskinią Prometeusza sprawa miała się inaczej.


Sześć ogromnych wysokich na kilkadziesiąt metrów sal,  połączonych przejściami w jedną całość o długości niemal półtora kilometra - już to powinno robić wrażenie na odwiedzającym. Ale to zaledwie scena, na której natura rozegrała swój spektakl.  Każda z sal została upstrzona do granic możliwości stalaktytami itd, przybierającymi tak różnorodne kształty,  że już po trzeciej z sal dostawaliśmy oczopląsu, tym bardziej że ściany jaskini mieniły się kolorami tęczy, co tylko jeszcze bardziej zachęcało do zdjęć. Po tym przeżyciu już chyba nigdy nie wejdziemy do żadnej polskiej jaskini z przewodnikiem.
Ostatnią atrakcją dnia oraz wyjazdu stanowiło odwiedzenie parku narodowego Sataplia, gdzie na skale odbiło się kilkadziesiąt śladów dinozaurów. Prócz tego park oferował zwiedzanie kolejnej jaskini, platformę widokową oraz przyjemny spacer w cieniu naturalnego lasu kolchidzkiego.
Tak leniwie minęło nam ostatnie nie transferowe półtora dnia wyjazdu na Zakaukazie.

czwartek, 1 września 2016

Biały jęzor dotknięty



Gruzińskie dzieci nie rozpoczynają roku szkolnego 1 września,  dlatego nasze starszaki mogłyby nawet nie dostrzec, co je dzisiaj ominęło, gdy zamiast do szkoły zmierzały na lodowiec. Tym razem nie przewidywaliśmy żadnej wtopy. Mieliśmy go dotknąć i basta. By tego dokonać, zmniejszyliśmy odległość do pokonania z 24 na 4 km, wynajmując mega drogą marszrutkę, która miała czekać na nasz powrót. Na taki dystans wystarczyła chusta (jasne, że nosidło turystyczne byłoby wygodniejsze) i silna dłoń wspierająca Łucję. I zdecydowanie pomogło ozdrowienie Ninki.



 

Szlak tylko dla piechurów zaczynał się wiszącym mostem ponad wrzącą kipielą. Potem przez chwilę poczuliśmy się jak w Polsce, spacerując pośród świerkowego lasu. Wyżej rosły już tylko karłowate brzózki, ponad którymi kłębiły się kamienie. A nad wszystkim wisiał lodowiec Czaaladi. Na samym szczycie bielutki jak obłoczek, niżej jasnoszary, a na samym dole ukryty pod kamieniami. Nasz cel stanowiła jaskinia w jęzorze lodowca, z której wypływał rwący potok. Szarawy lodowiec w tym miejscu musiał mieć kilka pięter wysokości i co pewien czas osuwały się z niego z impetem kamulce. W takim miejscu czuło się potęgę sił natury, ale nie dało się tam po lodowcu pochodzić, dlatego ja z Frankiem wyżebraliśmy 25 minut na bieg do bielutkiego lodowca i z powrotem. Oczywiście czasu na to nie starczyło, musieliśmy się zadowolić odnajdowaniem szczelinek w nakrytym kamieniami lodzie, schodzeniem do mini lodowąwozików, wyżłobionych przez strumyczki, próbą wspięcia się na dwa metry po lodzie (nieudaną). Podczas naszych eksploracji czas mijał nieubłaganie, więc usłyszeliśmy to, czego się spodziewaliśmy za 5 minut spóźnienia.

Podwózka taksówką miała i tę zaletę, że całodniowa wycieczka stawała się pół-dniową. Zostało jeszcze trochę czasu, by zwiedzić Muzeum Swanetii, gdzie podziwialiśmy tysiącletnie ikony, manuskrypty, jeszcze starsze monety, lampki oliwne,  a także czekan i raki, jakie nadal są w posiadaniu moich rodziców.

Podsumowując pobyt w Mestii, to mimo że spędziliśmy tu jedyny nieudany dzień wyjazdu (choroba Niny, ekstremalny trekking, pół-dniowa ulewa), to Franek temu miastu przyznał miejsce na podium - po Batumi i Signagi. No i oczywiście Mestia wygrała w klasyfikacji kraników - lała się z nich przecież lekko gazowana woda mineralna!

Maładcy

Nasz wyjazd od czas transferu do Mestii - stolicy niedostępnego regionu Swanetii, nagle stał się ekstremalny. Najpierw droga w góry wiła się niekończącymi się serpentynami, co najdotkliwiej poczuła Nina, która na podkoszulkach rodziców pozostawiła poranne chaczapuri. Gdy dojechaliśmy do miasta ekstremalnie szybko znaleźliśmy się w noclegu - kierowca marszrutki podwiózł nas do kwaterki w dobrej cenie i już 5 minut po opuszczeniu pojazdu mogliśmy się relaksować po sześciogodzinnej jeździe.
 
Region prócz niebosiężnych szczytów słynie ze średniowiecznych wież, które stały przy każdym domostwie i stanowiły miejsce schronienia w razie napadów. Jedna z nich zapraszała do wejścia za 2 lari. Spodziewaliśmy się więc jakiś udogodnień dla turystów i rzeczywiście wisiał tam przedłużacz oraz żarówki - niestety nie działały. Światło do wnętrza dostarczały tylko wąskie otwory, po jednym na każdym piętrze,  na które można się było dostać rozklekotanymi, chybotliwymi drabinami czasami zbyt krótkimi,  by bez wspinaczki po kamieniach dostać się piętro wyżej. Możecie sobie wyobrazić wszystkie piski i płacze,  rozlegające się w ciemnych pomieszczeniach. Ale oczywiście się nie cofnęliśmy,  weszliśmy nawet na dach wieży,  czym zasłużyliśmy na określenie "maładcy" z ust napotkanych Białorusinów. Myśleliśmy, że to koniec ekstremalnych wrażeń tego dnia aż tu nagle Ninka znowu zaczęła wymiotować. Dziecko chorujące w drodze to największy koszmar dla podróżujących rodziców,  mamy wiec nadzieję, że skończy się na jednodniowej grypie żołądkowej.
Z racji niedyspozycji części zespołu postanowiliśmy pójść w okrojonym składzie do krzyża, gorującego prawie tysiąc metrów nad Mestią, a potem może do jeziorek Koruldi, położonych dwie godziny dalej. Pogoda była słoneczna, wyszliśmy więc bez zbytniego obciążania się cieplejszymi rzeczami. Za to mieliśmy współtowarzyszkę trekkingu - Olgę z Mińska,  która skwitowała szybką wspinaczkę dzieciaków pod górę, znanym już nam słowem "maładcy". A spieszyć się należało, bo znad okolicznych czterotysięczników nadchodziła burza. Przedzieraliśmy się przez leśną gęstwinę stromą ścieżką, by chociaż dotrzeć do krzyża przed deszczem. Tam niestety nie zabawiliśmy zbyt długo, wiało za mocno, dzieciaki drżały z zimna, pierwsze krople deszczu spadały nam na podkoszulki, a widoków brakowało, bo szczyty skryły się za chmurami. Co było robić? Pożegnaliśmy Olgę i pędem zaczęliśmy zbiegać do lasu, zanim rozpada się na dobre. Szczęśliwie to się nam udało. Gdy burza przewalała się nam nami, my zbiegaliśmy bądź przytulaliśmy się skryci pod drzewami orzechowymi. A gdy znaleźliśmy się na pastwiskach ponad Mestią, akurat przestało padać. Ciepłą kąpielą i gorącą herbatą zakończył się nasz najbardziej ekstremalny trekking wysokogórski (na 2400 m.n.p.m.). I nie wygląda na to, żebyśmy się przeziębili!




środa, 31 sierpnia 2016

My delfiny

Jedną z głównych atrakcji naszego wyjazdu miało być pierwsze w życiu (dla wszystkich) spotkanie z delfinami na pokazie w batumskim delfinarium. Bilety kupiliśmy z dwudniowym wyprzedzeniem, pragnąc zarezerwować najlepsze miejsca blisko basenu. Ponieważ lojalnie ostrzegano przy kasie, że pierwszy rząd spodziewać się powinien porządnej kąpieli, przezornie zajęliśmy miejsca w drugim, bo oczywiście akceptujemy pewien stopień zamoczenia, ale bez przesady...




 Po chwili upalnego oczekiwania rozpoczął się dynamiczny show z udziałem 6 delfinów, z których imiona zapamiętaliśmy niestety jedynie Mai i Zorro. Co potrafią wyczyniać te inteligentne zwierzęta! Skoki z saltami, tańce w parach i na własnym ogonie, wyrzucanie opiekunów z wody, gra w piłkę i strzelanie w publiczność wielkimi balonowymi piłkami, przy której to sztuczce zostaliśmy nieźle ochlapani. Dzieciaki, ale nie tylko one, gapiły się oniemiałe i piszczały z radości,  nawet Nina się nie nudziła. Największe zaskoczenie miało nas jednak spotkać na koniec. Każdy z delfinów żegnał się z publicznością własną sztuczką, potem wszystkie ustawiły się przy bandzie, zanurkowały i... wielkimi jak łopaty ogonami sprawiły nam gigantyczny prysznic! Dziwnym trafem największy chlust trafił wcale nie na pierwszy, a na nasz, przezornie wybrany drugi rząd.  I tak oto wyszliśmy z delfinarium kompletnie mokrzy, co jednak dało nam sporo radości i bardziej rozbawiło niż zdenerwowało. Wszystko można wybaczyć tym słodkim delfinom!
Potem czekało nas dobrowolne moczenie w morzu, tym razem w promieniach zachodzącego słońca. Swoją drogą nasze starsze dzieci tak oswoiły się z tym cieplutkim morzem, że wyczyniają w nim sztuczki nie gorsze niż Maja, Zorro i ich koledzy. My też cieszymy się plażą bez zasieków parawanowych, czystą i niezbyt zatłoczoną, zazdrościmy  jedynie lokalsom plastikowych butków, dzięki którym dochodzą do morza bez cierpień jakich my doświadczamy.


poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Patchwork


 Gdy nocnym pociągiem z Erywania dotarliśmy do Batumi, nasza nowa kwatera była jeszcze zajęta. Tamuna, nasza gospodyni, która w myśl gruzińskiej gościnności przyjechała na dworzec, zabrała nas na herbatę do domu swojej mamy. Niewielki stary domek wrzucony w chaotyczna przestrzeń kwatery dzielonej z innymi podobnymi do niego budynkami, wielkimi nowymi apartamentowcami i rozwalającymi się blokami z czasów, gdy kurort Batumi był wakacyjnym marzeniem radzieckiego ludu. Do takiego też bloku ostatecznie trafiliśmy.
 
Gdy Tamuna podjechała z nami pod obdrapane gmaszysko, zobaczyliśmy betonowe podwórko, rozpadającą się, zasmarowaną graffiti, obstawioną dyktami, blachami i gruzem klatkę schodową, godna najgorszych praskich klimatów, spodziewaliśmy się, że może zdjęcia naszej kwatery i zachwyty z airbnb to tylko spreparowana rzeczywistość.  Nic podobnego. Wkroczyliśmy do wygodnie urządzonego, nowoczesnego mieszkania. Łoże, klima, wi-fi, gust i smak. A z balkonu widok na morze (choć daleko) i na tę specyfikę Batumi, której już doświadczyliśmy - miasto to patchworkowa kołdra, tu stare domki z ogrodami sąsiadują z nowoczesna architekturą i niszczejącymi blokami z płyty (swoją drogą te też mają lokalny klimat - przestrzeń wspólna,  w tym klatka to zawsze obraz nędzy i rozpaczy, w naszym bloku by wjechać windą na górę trzeba wrzucić 10 "groszy" do specjalnej skrzyneczki, w dół jeździ za darmo, z okien bloków do najbliższego słupa rozciągnięte są sznury, na których suszy się pranie, a każdy niemal blok to domek "przylepka" jak go zwą nasze dzieci - mieszkańcy dobudowują sobie wysunięte balkony, poszerzają pokoje doklejając dodatkowe metry). Najdalej od nas, tuż przy morzu możemy z balkonu podziwiać to, co z Batumi czyni kurort na miarę europejska - piękne budynki,  które nie tylko są nowe, ale aspirują do bycia dziełami architektury (często z powodzeniem).
 

Na półce naszego apartamentu znaleźliśmy książkę o nowych inwestycjach w Gruzji w latach 2004-2012. Ciekawy album, który uświadomił nam, że kraj ten rozwija się dynamicznie, ale z głową, a niezwykłe budynki, które przyciągały nasz wzrok w Tbilisi i tutaj, to część większego założenia.
Batumi w tym założeniu zajmuje czołowe miejsce. Baliśmy się, że trafimy do radzieckiego kurortu, Łeby czy Ustki z postsowieckim sznytem, ale słodko się rozczarowaliśmy. Oto jesteśmy w przyjemnym europejskim kurorcie, gdzie jedynym mankamentem jest kamienista plaża, na której przejście dwóch metrów do wody to niezła męka, a poza tym to już same przyjemności. Piękna, estetyczna promenada, czyli ponad 6 km sąsiadujących ze sobą deptaka, ścieżki rowerowej i pasa zieleni, po których rozrzucono atrakcje - tańczące fontanny (pokaz zaliczyliśmy już wczoraj), placyki zabaw, bilard na powietrzu, ruchomą rzeźbę Ali i Nino, czyli dwie metalowe, ażurowe postaci schodzące się i przenikające w miłosnym uścisku, diabelski młyn z widokiem na port i miasto (przejażdżka nim kończyła nasz dzisiejszy dzień) i oczywiście, jak w niemal każdym większym mieście kaukaskim - kolejka linowa.
 


Główna atrakcja dnia dzisiejszego przypieczętowała w naszych głowach patchworkowe skojarzenie. 2,5 km przejażdżki nad nowym Batumi - nad zamkniętymi podwórkami starych domów,  których tajemnice z góry podglądaliśmy, nad placami budowy, które bez przesady zajmują 1/3 tego rozwijającego się kurortu, nad starym miastem, którego niskie budynki z balkonikami zawieszonymi nad wąskimi uliczkami dziś podziwialiśmy także z dołu i z widokiem na stawiane tuż przy morzu nowoczesne wieżowce, jak wieża gruzińskiego alfabetu czy budynek uniwersytetu technicznego z małym, złotym diabelskim młynem na poziomie 15 piętra. Mnie Batumi zachwyciło, dzieci także i to nie tylko z powodu morza, w którym Franek i Róża pławią się tak skutecznie, że niemal się rozpuścili.