Gdy nocnym pociągiem z Erywania dotarliśmy do Batumi, nasza nowa kwatera była jeszcze zajęta. Tamuna, nasza gospodyni, która w myśl gruzińskiej gościnności przyjechała na dworzec, zabrała nas na herbatę do domu swojej mamy. Niewielki stary domek wrzucony w chaotyczna przestrzeń kwatery dzielonej z innymi podobnymi do niego budynkami, wielkimi nowymi apartamentowcami i rozwalającymi się blokami z czasów, gdy kurort Batumi był wakacyjnym marzeniem radzieckiego ludu. Do takiego też bloku ostatecznie trafiliśmy.
Gdy Tamuna podjechała z nami pod obdrapane gmaszysko, zobaczyliśmy betonowe podwórko, rozpadającą się, zasmarowaną graffiti, obstawioną dyktami, blachami i gruzem klatkę schodową, godna najgorszych praskich klimatów, spodziewaliśmy się, że może zdjęcia naszej kwatery i zachwyty z airbnb to tylko spreparowana rzeczywistość. Nic podobnego. Wkroczyliśmy do wygodnie urządzonego, nowoczesnego mieszkania. Łoże, klima, wi-fi, gust i smak. A z balkonu widok na morze (choć daleko) i na tę specyfikę Batumi, której już doświadczyliśmy - miasto to patchworkowa kołdra, tu stare domki z ogrodami sąsiadują z nowoczesna architekturą i niszczejącymi blokami z płyty (swoją drogą te też mają lokalny klimat - przestrzeń wspólna, w tym klatka to zawsze obraz nędzy i rozpaczy, w naszym bloku by wjechać windą na górę trzeba wrzucić 10 "groszy" do specjalnej skrzyneczki, w dół jeździ za darmo, z okien bloków do najbliższego słupa rozciągnięte są sznury, na których suszy się pranie, a każdy niemal blok to domek "przylepka" jak go zwą nasze dzieci - mieszkańcy dobudowują sobie wysunięte balkony, poszerzają pokoje doklejając dodatkowe metry). Najdalej od nas, tuż przy morzu możemy z balkonu podziwiać to, co z Batumi czyni kurort na miarę europejska - piękne budynki, które nie tylko są nowe, ale aspirują do bycia dziełami architektury (często z powodzeniem).
Na półce naszego apartamentu znaleźliśmy książkę o nowych inwestycjach w Gruzji w latach 2004-2012. Ciekawy album, który uświadomił nam, że kraj ten rozwija się dynamicznie, ale z głową, a niezwykłe budynki, które przyciągały nasz wzrok w Tbilisi i tutaj, to część większego założenia.
Batumi w tym założeniu zajmuje czołowe miejsce. Baliśmy się, że trafimy do radzieckiego kurortu, Łeby czy Ustki z postsowieckim sznytem, ale słodko się rozczarowaliśmy. Oto jesteśmy w przyjemnym europejskim kurorcie, gdzie jedynym mankamentem jest kamienista plaża, na której przejście dwóch metrów do wody to niezła męka, a poza tym to już same przyjemności. Piękna, estetyczna promenada, czyli ponad 6 km sąsiadujących ze sobą deptaka, ścieżki rowerowej i pasa zieleni, po których rozrzucono atrakcje - tańczące fontanny (pokaz zaliczyliśmy już wczoraj), placyki zabaw, bilard na powietrzu, ruchomą rzeźbę Ali i Nino, czyli dwie metalowe, ażurowe postaci schodzące się i przenikające w miłosnym uścisku, diabelski młyn z widokiem na port i miasto (przejażdżka nim kończyła nasz dzisiejszy dzień) i oczywiście, jak w niemal każdym większym mieście kaukaskim - kolejka linowa.
Główna atrakcja dnia dzisiejszego przypieczętowała w naszych głowach patchworkowe skojarzenie. 2,5 km przejażdżki nad nowym Batumi - nad zamkniętymi podwórkami starych domów, których tajemnice z góry podglądaliśmy, nad placami budowy, które bez przesady zajmują 1/3 tego rozwijającego się kurortu, nad starym miastem, którego niskie budynki z balkonikami zawieszonymi nad wąskimi uliczkami dziś podziwialiśmy także z dołu i z widokiem na stawiane tuż przy morzu nowoczesne wieżowce, jak wieża gruzińskiego alfabetu czy budynek uniwersytetu technicznego z małym, złotym diabelskim młynem na poziomie 15 piętra. Mnie Batumi zachwyciło, dzieci także i to nie tylko z powodu morza, w którym Franek i Róża pławią się tak skutecznie, że niemal się rozpuścili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz