czwartek, 13 marca 2014

Marrakesz






Po przydługiej podróży dotarliśmy do serca turystycznego Maroka - Marrakeszu na plac Jama el Fna. Tu zaklinacze węży, kuglarze, treserzy małp, panie malujące henną znienacka ręce, sprzedawcy bakalii, świeżego soku i słodkości próbują zarobić na tłumach przewalających się przez plac. Nas skusiły stoiska z harirą - zupa za grosze, która cała nasza szóstka zamierza się żywić przez najbliższe dni (szczególnie Joaśka, która już przeszła na dietę (oliwki + chleb), bo bieduje. Nie wiem czy jeszcze cokolwiek napiszemy, może jedynie będziemy wrzucać zdjęcia, bo tutejsze francusko-arabskie klawiatury skutecznie zniechęcają do pisania.

wtorek, 11 marca 2014

Marcowe bałwany

Lot mieliśmy zbyt krótki, aby na tym zakończyć wczorajszy dzień, więc na samo zakończenie zafundowaliśmy sobie trzygodzinną przejażdżkę z Agadiru, dokąd dolecieliśmy, do Essaouiry, gdzie teraz tak słabo działa nam internet. Podróż autobusem pełnym tradycyjnie ubranych Marokańczyków, po ciemku, po krętej drodze przez góry wzdłuż wybrzeża atlantyckiego dostarczyła nam wystarczających porcji emocji, zanim zadomowiliśmy się w naszym riadzie.

A dziś niespiesznie mijał nam czas, ciągle się dziwiliśmy że jest tak wcześnie ... A jednak zrobiliśmy całkiem dużo, najpierw obserwowaliśmy morskie bałwany z północnego bastionu zbudowanego przez Europejczyków na zlecenie marokańskiego cesarza 250 lat temu. Stamtąd rozciągały się widoki na postrzępione wybrzeże, mniejsze i większe wysepki (miedzy innym purpurowe wyspy skąd Rzymianie brali barwniki do szat cesarskich), o które rozbijała się każda gwałtowna fala. Potem zawitaliśmy do bardzo malowniczego, ale solidnie śmierdzącego rybami portu, gdzie wprost z kutrów miejscowi restauratorzy kupowali ryby i owoce morza. Niestety nie nacieszyliśmy się tym, co przede wszystkim skłoniło nas do przyjazdu na wybrzeże - czyli opalaniem i kąpielą. Zimny wiatr, będący błogosławieństwem dla oblegających plażę surferów, dla nas był przekleństwem. Jako, że to była jedyna szansa na kąpiel w oceanie, wszyscy zacisnęli zęby i surfowali bez desek wśród szalejących bałwanów. Wszyscy z wyjątkiem Justy. W ramach ocieplenia po kąpieli chłopaki rozegrali mecz w piłkę nożną, niestety localsi nie włączyli się do gry ...


Wygłodzeni zaserwowaliśmy sobie ucztę z grilowanej dorady, kalmarów i krewetek. Na popołudnie zabrakło już atrakcji, więc powłóczyliśmy się po medinie odkrywając jej prawdziwe skarby. Przepyszne, lokalne słodkości, miętową herbatkę i lepione naleśniczki. Na słońce zanurzające się w Atlantyku spoglądaliśmy z tych samych fortyfikacji, co rano. Nasyceni Essaouirą jutro zmierzamy w stronę Marrakeszu.









niedziela, 9 marca 2014

Maroko-koko

Tak wcześnie, a my już gotowi. Spakowani, z prowiantem, umyci, pozostało jedynie dobrze się wyspać. Największe wyzwanie tej podróży, czyli spakowanie całej rodziny w restrykcyjne wymogi tanich linii okazało się być prostsze niż pakowania na podróże z czasów pieluchowania dzieciaków. Tak oto prezentuje się nasz bagaż, część plecaków ma luzy, a 60l. plecak na pierwszym planie jest niemal pusty, tak więc pozostało nam około 50l do zapełnienia pamiątkami i prezentami ;) 

 

środa, 12 lutego 2014

Podróże z dziećmi - non fiction

Zapewne wpis ten spowoduje stan bliski zawału u babć i dziadków naszego potomstwa, ale zdecydowaliśmy się powiedzieć całą prawdę o tym jak to jest w podróży z dzieckiem, a tym bardziej dziećmi. Na wszystkich blogach o tym traktujących (w tym naszym) panuje pewna propaganda sukcesu - trudy polukrowane różnymi pozytywnymi "ale", czy też "i tak warto bo". Dziś nie będzie słodzenia. Same trudy i horrory, więc co wrażliwsze osoby uprasza się o nie czytanie lub przynajmniej zakończenie jedzenia posiłków przed lekturą. 

1. wymioty. Albo też bardziej konkretnie - rzygi, bo jak inaczej ująć ten koszmar w podwójnym wydaniu, w zapchanym ludźmi busiku jadącym w stronę kambodżańskiej granicy? Albo w nocnym indyjskim pociągu? Tak, to zdecydowanie najgorsze co wiąże się z podróżowaniem z dziećmi. Nie nerwy, koszty czy inne drobnostki, (patrz dalsze punkty), a owe niekontrolowane akcje usuwania posiłków górą i dołem (o czym dalej). Swoje atrakcje żołądkowe można jakoś przeboleć z większym bądź mniejszym honorem, ale gdy musimy się zmagać z umęczonym dzieckiem, które właśnie zafajdało siebie i nas, jest już mało przyjemnie. Do naturalnej odrazy dochodzi troska o młodzież i wstyd przed współpasażerami, którzy cierpią z nami. W tym miejscu pragniemy podziękować ekipie z busika za wyrozumiałość i przeprosić izraelskie turystki z hotelu Isabel w Mexico City, które miały wątpliwą przyjemność jechać windą z totalnie przesr..ym Frankiem. Tym samym gładko przeszliśmy do innej dolegliwości podróżników. W Indiach męczyła nas wszystkich przez równe 2 tygodnie, czyli 2/3 wyjazdu. Uniknęła jej Róża karmiona piersią, co warto zanotować. Znów - samemu nie jest przyjemnie ale jakoś się przetrwa. Ale połączenie trzylatek + publiczne hinduskie toalety na narciarza (potrzeba jak wiadomo bywa nagła)... hm... zobrazujcie to sobie sami. Więcej przykładów z tego punktu oszczędzę, a było ich jeszcze trochę. 

Przewijanie w Chichen Itza

2. plany. Kolejny z baaardzo bolesnych punktów. Warto już na wstępie ustalić sobie współczynnik spowolnienia, odjąć z naszych napiętych harmonogramów 1/3 atrakcji. Bez żalu - atrakcji i tak będzie co niemiara - a to mega kupa w hotelowym łóżku, a to histeria w środku nocy w pociągu sypialnym czy w ciekawym muzeum, a to wspomniane wymioty, a to jakaś choroba niszcząca plany, a to nagła potrzeba w majestatycznej świątyni z bardzo drogim biletem (toaleta oczywiście na zewnątrz albo wcale)... Tak, co tam jaskinie Ajanty i Ellory (chlip, chlip) nie warto w końcu męczyć dzieci, co tam muzea ze zbiorami archeologicznymi (chlip) - będą się nudzić i rozniosą szczątki. Tak, muzea przede wszystkim należy wykreślić z planów i pamięci. Chyba że takie interaktywne. I najlepiej ze zwierzątkami - te można w nadmiarze. Czyli w sumie zoo odtąd możemy uznać za muzeum. 

Z niemowlakiem muzeum jeszcze zaliczymy

3. nerwy. Co odczuwaliśmy gdy małego Franka powaliła gorączka w San Cristobal po wycieczce do kanionu Sumidero? Oczywiście pojawił się cień myśli, że to nam pokrzyżuje plany (patrz plany), ale bez przesady, nie jesteśmy z kamienia. Zdecydowanie dominował lęk i troska okraszone potężnymi wyrzutami sumienia za męczącą wycieczkę minionego dnia i ogólnie za całą tą eskapadę za ocean. A co czuliśmy gdy dzieciaki słaniały nam się i wymiotowały w jakimś syfnym hotelu na Pahar Gandźu, a następnego dnia czekała nas dalsza podróż pociągiem? Zwątpiliśmy niemal w sens swego kulawego rodzicielstwa. A przecież się przygotowaliśmy - szczepienia (wcześniej nie przyjęliśmy żadnych), ubezpieczenie (przed dziećmi i na nie skąpiliśmy), apteczka, plan przemyślany, bo już mieliśmy pewne doświadczenie. Nic to. Odkąd pojawia się dziecko, pojawia się też lęk o nie, który może u takich podróżniczych rodzin jest nieco przytłumiony, ale przecież nie znika. W sytuacjach awaryjnych atakuje ze wzmożoną siłą. Nie można go nawet porównać z troską o męża/żonę, a już zupełnie z troską o siebie samą. Znika ryzykanctwo, a z nim wyparowuje część spontaniczności, swobody i przygody. 
   
A na gębach węglowy uśmiech

4. koszty. Co tu kryć - rosną lawinowo i czasem uniemożliwiają dalsze podróżowanie lub ograniczają marzenia. Niestety standard podróży musi wzrosnąć już na wstępie, czyli już od niemowlaka. Koniec z dormitoriami, spaniem na dziko gdzie popadnie, jazdą przez Europę stopem, jadaniem byle czego (patrz jedzenie). Oczywiście jako jednorazowa akcja, czy w sytuacji awaryjnej każdy z tych punktów da radę zaistnieć. Ale jako standard w podróży - zapomnij. Gdy mamy jedno dziecko i nie skończyło ono jeszcze 2 lat to i tak luz, bilet lotniczy na inny kontynent kosztuje 200-400zł, nie je toto prawie wcale, śpi z rodzicami w łóżku, podróżuje na kolanach. Gorzej gdy przekroczy tę magiczną granicę wiekową. A gdy przekroczy ją już taka gromadka jak nasza? Bilet do Dżakarty za 2tys? Super! A pomnóżmy to (prawie) 5 razy... już nie tak zabawnie. Nie ma co udawać, że zmieścimy się w hotelowej dwójce, że wystarczą nam 2 miejsca w autobusie (choć pewna podejrzana przez nas meksykańska rodzina dosyć sprawnie to udawała). No i jedzenie, choć w tym wszystkim to koszt najmniejszy. Ale kto wie... syn nasz właśnie wszedł w okres kiedy zaczyna ŻREĆ. Potrafi pochłonąć tyle co ja. W Maroku zobaczymy czy czeka nas odtąd oddzielny punkt w budżecie wyjazdów - "jadło Franka". 

5. bagaż. Taaak znienawidzona przeze mnie czynność pakowania zmultiplikowana. Ten problem zna każdy rodzic, który wybrał się z dzieciakiem choć nad morze, do babci na weekend czy gdziekolwiek z nocowaniem. Nie należymy do rodziców, którzy zabierają ze sobą pół domu, wszelkie gadżety typu krzesełka do karmienia, podgrzewacze, ocieplacze, kubeczki, paklaneczki itd itp jeśli posiadamy, to zostawiamy. Ale jednak auto combi to podstawa, a spakowanie się do Tajlandii w dwa plecaki było wyzwaniem. Pół jednego zajęły pieluchy. Ciuchy, buty, ręczniki, mycie, apteczka trzy razy większa, nawet tych czapeczek trzeba zabrać huk. No i obowiązkowy wózek i chusta. Nic dziwnego, że potem na ulicach wyglądamy jak karawana wielbłądów (w końcu dzieci też często trzeba nosić), a każde władowanie się do środka lokomocji to skomplikowana operacja logistyczna (wyobraźcie nas sobie w rikszy - dało radę). No i to poranne polowania na czyste majtki i jeszcze-nie-koszmarnie-brudny tiszert dla każdego. Cudownie.     

6. jedzenie. Trzeba jeść regularnie i normalnie. Koniec z 3-dniowymi trekkingami na samych zupkach chińskich i kuskusie (jak ten, który odbyliśmy na Choquequirao). Obiad ciepły i konkretny musi być, na dodatek wpisany jakoś sensownie w plan dnia. Oczywiście komplikuje to ambitne pomysły wykorzystania dnia na maksa na zasadzie "zjemy potem, albo batona, albo cokolwiek" i podnosi koszty (patrz koszty), ale podobnie jak kuchnia na wyprawie naszych rodaków na Nanga Parbat, jest minusem dodatnim ;) Skutkuje lepszą formą, a z wyjazdu nie wrócimy już więcej chudsi o parę kilo. 



Mało zdjęć bo zwykle prawdę skrzętnie ukrywamy. Dziś nie będzie też żadnego "ale". Myślę, że wystarczającym komentarzem jest fakt, że wciąż podróżujemy z naszymi dzieciakami ;) 

poniedziałek, 10 lutego 2014

Dwie nowości

Poznajcie moją siostrę - Joaśkę. Będzie towarzyszyć nam przez najbliższe tygodnie, jako że razem z nami wybiera się do ... Maroka. Tym samym anonsuję nasz kolejny cel, który wyszedł nieco przypadkiem - ze starych, niezrealizowanych planów (na półce kurzył się przewodnik z 2001 roku) i z braku funduszy na kierunek azjatycki. 

Joanna to nieco szalona osoba, ale zupełna świeżynka w temacie wypraw, bo jedynym jej doświadczeniem podróżniczym była dotąd totalnie low-costowa wyprawa stopem do Chorwacji. Liczymy więc na jej dziewiczy zachwyt i zadziwienie nowicjusza, które sami już niestety zatraciliśmy przez lata doświadczeń w drodze. Liczymy również, że porobi nam mnóstwo rodzinnych fotek, a wieczorami czasem posiedzi z bachorami, byśmy mogli swobodnie produkować wpisy na blogu ;) Oby tylko jej blond włosy nie ściągnęły na nas chmar napalonych amantów.

niedziela, 2 lutego 2014

Biegówki z dziećmi dla średniozaawansowanych


Zima wreszcie uderzyła i mrozem i śniegiem, co postanowiliśmy wykorzystać. Jako że już jakiś czas temu zakupiliśmy do naszej wypożyczalni przyczepki z płozami na wyprawy biegówkowe, zniecierpliwieni wypatrywaliśmy śniegu... Teraz gdy się doczekaliśmy, rzuciliśmy się zachłannie do Lasu Kabackiego, biorąc ze sobą aż dwie karoce dla dzieciaków. Trzeba przyznać, ze już sam dojazd do lasu to karkołomne przedsięwzięcie, bo musimy załadować do samochodu dwie przyczepki: Chariot Cougar 1 oraz Nordic Cab, dwie pary nart i kijków, niezbędne akcesoria i jeszcze standardowy ładunek - trzech mało współpracujących pasażerów. Tak więc już na start dotarliśmy zmęczeni ;)




Krajobraz zaśnieżonego lasu dodawał jednak energii. Piękna chwili nie psuła nawet świadomość, że oto wyprzedza nas każdy z licznych narciarzy na trasie. Obciążeni przyczepkami nie byliśmy w stanie śmigać jak oni, ale i tak daliśmy radę nawet łyżwą pojeździć, a dzieciaki nie narzekały na tempo kuligu jaki im urządziliśmy. W połowie przejażdżki zatrzymaliśmy się na mini zimowy piknik z ciastem i gorącą herbatą, a dzieci wykorzystały ten czas na wcielenie się w rolę koni pociągowych. 





W kolejny weekend postanowiliśmy również Frankowi dać szansę potrenowania jazdy na biegówkach. Choć nie były to jego pierwsze próby, i tak zaskoczył nas swoją formą. Z łatwością dotrzymywał mi kroku, a obciążony przyczepką Piotr nie miał z nim szans. Pod koniec wycieczki zmęczony narciarzyk postanowił skorzystać z opcji pomocniczej naszej przyczepki. 




Na następne wyjście zaplanowaliśmy biegówkowy debiut Róży. Tak formuje nam się rodzina biegaczy i jedynie Łucji przypadnie jeszcze rola balastu. 

wtorek, 8 października 2013

Do bunkrów przez błota i piachy

Wśród lasów i wydm Mazowieckiego Parku Krajobrazowego stawiałem u boku rodziców pierwsze kroki jako młodociany turysta, potem przez długie lata za cele najbliższych naszych wycieczek stawialiśmy zupełnie inne rejony. Teraz nadchodzi chyba czas na powrót do matecznika.



Lasy otwockie to nie tylko wyżej wspomniane sosny i piaszczyste wzgórza, ale również śródleśne jeziorka, z których jedno stanowiące "Rezerwat na Torfach" stało się pierwszą atrakcją tej jesiennej wycieczki. Samochód zostawiliśmy na parkingu przy dyrekcji Parku i po kilkunastominutowym spacerze, podczas którego dzieciaki zaopatrzyły się w zapas patyków, znaleźliśmy się na długim, drewnianym pomoście. Umożliwił nam on dotarcie do samego jeziora, poprzez mokradra, szuwary i powalone drzewa. Tam na platformie widokowej - łabędzie, kaczki, niebieska toń wody, jesienne słońce - czego można chcieć więcej od październikowego spaceru ... Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy poprzestali na tym sielskim obrazku, nie dodając do niego potu, nerwów i znoju.



Pokrzepieni kanapkami i gorącą herbatą z termosu ruszyliśmy w bardziej ambitną trasę. Do bunkrów na Dąbrowieckiej Górze miała nas doprowadzić tzw. Czerwona Droga; utwardzony przez Niemców - podobno gruzem ze zburzonej Warszawy - dojazd przez sosnowy las do fortyfikacji na wydmach. Gruz jednak tylko od czasu do czasu wystawał spośród złocistego piachu; przydał się więc zestaw trekking do przyczepki rowerowej, bo nie wyobrażam sobie pchania wózka po takiej nawierzchni przez pięć kilometrów. A ciągnięcie to całkiem inna historia. Oczywiście zanim dotarliśmy do bunkrów, wielokrotnie dopadało nas zwątpienie i tylko mojemu (nadludzkiemu) uporowi nie wycofaliśmy się, będąc sto metrów od celu, ukrytego wśród pobliskiego pasma wydm.





Niemieckie bunkry z 1944 zachowały się w dość dobrym stanie. Wnętrze jednego z nich zostało świetnie odtworzone, łącznie z pryczami, amunicją, plakatami, frywolnymi zdjęciami pań z epoki i z ruchomymi śluzami przeciwgazowymi. Jakby niemieccy żołnierze wyszli właśnie na przepustkę i pozostawili placówkę nieobsadzoną. Drugi jest w fazie odkopywania, zapewne wkrótce i on zapełni się ekspozycją.






Choć wracaliśmy w rytmie grających nam kiszek, powrót przysporzył nam znacznie mniej nerwów. Wiedzieliśmy już doskonale jaki dystans dzieli nas od samochodu, a dzieciaki odliczały kolejne skrzyżowania leśnych dróg.

środa, 21 sierpnia 2013

Sztafeta marud

Nauczeni doświadczeniem z Tarnicy na kolejną wysokogórką wędrówkę wzięliśmy dwa razy więcej wody, więcej jedzenia, wybraliśmy krótszą trasę, ale z racji tego, że słońce paliło niemiłosiernie (ponad trzydzieści stopni w cieniu), to nasze wysiłki na niewiele się zdały i narzekań było co nie miara. Franek tym razem nie skarżył się na stopy - obtarte przez górskie buty, ale na ból brzucha i głowy. Róża niezmiennie chciała do domu, a Łusia broniła się przed gorącem - śpiąc w nosidełku.



Na połoninie wydawało się, że wycieczka zmieniła się w sztafetę marud. Gdy jedno przestawało jęczeć, zaczynało następne. Przełom nastąpił ponownie w bukowym lesie, gdzie dzieci pokazały, ile zostało im sił. Podczas zbiegania wyprzedziły bowiem wszystkie osoby, z którymi zaczynaliśmy podejście z Przełęczy Wyżniańskiej.



Ponownie wykorzystaliśmy też patent z rowerem, przypiętym do mostku w Ustrzykach Górnych. Tym razem jednak powrót po samochód wymagał znacznie większego wysiłku, bo zanim dotarłem kompletnie mokry do rozgrzanego Paliosa, musiałem pokonać przewyższenie 200 metrów.


Trudy wspinaczki wynagrodziła nam popołudniowa kąpiel w mulistej zatoce Chrewt, kończąca ten dzień, jak i cały pobyt w Bieszczadach.

Dzień kontrastów

Tym razem to nie był mój pomysł na wycieczkę. Ja planowałem prawdziwą (innymi słowy morderczą) rowerowo-górską wspinaczkę z okolicach Soliny, ale na szczęście szybko dałem się Juście przekonać, że najbardziej wysunięty skrawek Polski wart jest odwiedzin. Tym bardziej, że poprowadzono tam jedyną w Bieszczadzkim Parku Narodowym trasę rowerową. Sam dojazd do miejsca rozpoczęcia właściwej wycieczki był niezwykle ciekawy i malowniczy, bo za szybami samochodu ukazywały się po jednej stronie połoniny z Haliczem i Krzemieniem na czele, a po drugiej pomniejsze ukraińskie szczyty i meandrujący San. Najpierw szosa (z początku asfalt z ubytkami, potem droga szutrowa) wiodła kilkanaście kilometrów przez bezludne pustkowie, gdzie wśród nieprzebytych borów, torfowisk, łąk pozostałych po wysiedlonych wioskach, królowali drwale. W końcu dotarliśmy do byłej wioski Bukowiec, gdzie obecnie umiejscowiona jest najdalej wysuniętą placówkę BdPN, w której pracownicy sprzedający bilety muszą się czuć jak na zsyłce. Nie ma tam tłumów, tylko pojedynczy turyści, a wokół wilki, niedźwiedzie i rysie.


Trasę rowerową poprowadzono mocno wyekspoatowaną asfaltową drogą. Franek już od pierwszych metrów podjazdu zaczął narzekać na dziury i luźno leżące fragmenty nawierzchni. Tego dnia miał zdecydowanie mniejszą motywację, bo pozwoliliśmy Róży wymościć sobie miejsce w przyczepce. Po pokonaniu niecałych czterech kilometrów, szlak zboczył z szosy na polną drogę pośród łąk i prowadził dalej  do cmentarza - jedynej pozostałości po wsi Beniowa. Musiała ona być dość spora, zważywszy na wielkość nekropolii, położonej kilkadziesiąt metrów od - biegnącej na Sanie - granicy. Niesamowity spokój i ciszę zakłócił tylko wesoły gwizd ukraińskiego pociągu zmierzającego pewnie ze Lwowa do Użhorodu, co zburzyło nasze mniemanie, że jest to najbardziej oddalone od siedzib ludzkich miejsce w Polsce.





Nie był to oczywiście koniec przygód. Bo na naszej drodze powrotnej stanął potok, który pokonaliśmy idąc po kamieniach, bo mostek był na przyczepkę za wąski. Niestety w korycie strumienia zaczynał się kolejny morderczy podjazd. Po raz drugi Franek wpadł w histerię, która przeszła dopiero, kiedy zobaczył jak długi zjazd czekał go w nagrodę za podjęty trud.




Nie chciałem opuszczać tego magicznego miejsca.  Na pewno tu wrócimy, tym razem pieszo, by dojść do źródeł Sanu i na sam szczyt trójkąta koło przełęczy Użhockiej. Ale nawet sama powtórka z rowerami by wystarczyła, jako że trudno zapomnieć o tym bezgranicznym spokoju, dzikiej niezmąconej przyrodzie, widokach na majestatyczne szczyty, poczuciu samotności i zupełnego odcięcia od cywilizacji (oczywiście celowo pomijam pociągi). Zdjęcia niestety tego nie oddadzą.

   
W sumie z rowerowym przejazdem uwinęliśmy się bardzo szybko, bo pętla Bukowiec - Beniowa - Bukowiec miała około ośmiu kilometrów. Mieliśmy więc sporo czasu, by ochłodzić się w Zalewie Solińskim. Wybraliśmy (mulistą jak się okazało) zatokę w miejscowości Chrewt, by potem pojechać na przechadzkę po zaporze. Kontrast z Beniową był porażający, bo Solina powitała nas tłumem na deptaku, swądem zapiekanek, przekleństwami przechodniów, badziewnymi pamiątkami na straganach... Spokój ducha częściowo odzyskaliśmy, dopiero zwiedzając o zmroku cerkiew w Równi. Mimo późnej pory, była to jedyna świątynia na tym wyjeździe, do której udało się nam wejść. W dodatku zostaliśmy oprowadzeni i pozwolono nam wejść na chór przez małe (niczym dla krasnoludków) drzwiczki . Nasz przewodnik tłumaczył, że wyższe przejście psułoby architektoniczną bryłę trzech niezależnych kopuł.
Tego dnia to się działo!

wtorek, 20 sierpnia 2013

"Ja ce iś"


Gdy rano wyjechaliśmy z kwaterki niebo było kompletnie zasnute chmurami, przygotowaliśmy się więc na najgorsze. Wypełniliśmy nosidło i plecak po brzegi kurtkami, polarami i windstopperami, ale w trakcie gdy dojeżdżaliśmy do Wołosatego robiła się "lampa". A my już na szlaku. Kompletnie nieprzygotowani, bo bez czapek, kremów, wystarczającego zapasu wody i smakołyków. Jako że mamy się (jak widać zupełnie bezpodstawnie) za doświadczonych turystów górskich, cała sytuacja mocno nas zdenerwowała.
Zamiast podziwiać widoki wsłuchiwaliśmy się, czy nie będzie gdzieś szumiał strymyk, czapki zrobiliśmy z bluz, udawaliśmy, że jesteśmy posmarowani i ograniczaliśmy do minimum racje wody. Ciężkie warunki nie przeszkadzały jednak dzieciakom dzielnie się wspinać i bez większych problemów przekroczyli poziom 1300 m.n.m.p. czyli wznieśli się 30% wyżej niż zeszłoroczne wyniki wysokościowe. Trzeba też przyznać, że tempo wchodzenia na szczyt mieliśmy niemal zgodne z wyznaczonymi na drogowskazach, choć ktoś podczas wyprzedzania rzucił za nami, że pewnie będzie nas ściągał z graniu helikopter. Łusia też okazała się zuchem przez większość drogi  siedząc spokojnie w nosidle. Dopiero na ostatnim podejściu musiała koniecznie wyjść, by samodzielnie pochodzić. A wymusiła to powtarzanym po stokroć "Ja ce iś".


 

Powrót z Tarnicy do Ustrzyk Górnych dał nam o wiele bardziej w kość. Nie dość, że nie rozpoznaliśmy mijanych znajomych (na szczęście odrobiliśmy to następnego dnia), to wlokąc się noga za nogą przez grań Szerokiego Wierchu w piekielnym słońcu, wyczerpaliśmy całe zapasy wody. Dopiero w lesie usłyszałem zbawienny szum. To potok Zakopaniec!
W lesie nie było zresztą łatwiej, monotonię schodzenia przerywały:
- Różyczkowe "kiedy będziemy w domu?"
- Frankowe "boli mnie noga ... boli mnie brzuch"
- Łusiowe "ja ce kupić zaka".
Na dole w Ustrzykach wyglądaliśmy jak kłębki nieszczęść, ale szybko uzupełniliśmy zapasy płynów i cukru. Gdy reszta poszła się posilić, mnie czekało jeszcze sześć kilometrów pedałowania do Wołosatego, gdzie zostawiliśmy samochód. Na szczęście nie trzeba było zbytnio zmieniać przerzutek.



 
Za ostatni punkt programu tego dnia obraliśmy kolejną cerkiew drewnianą z listy UNESCO, tym razem ciemnobrązową świątynię w Smolniku. Zamiast okrągłych "cebul" miała trzy piramidki, umieszczone nad prezbiterium, nawą i babińcem, a wewnątrz żyrandol z poroży jeleni.  Położona malowniczo na wysokim wzgórzu górującym nad Sanem pośrodku niczego, bo wioskę wysiedlono przy korekcie granic z 1951. Tak, tak do tego czasu był tu ZSRR!

PS. Te żyrandole z poroża przypomniały mi, że dzieci w swym pokoju w agroturystyce w Lutowiskach zastały rogi wraz z czaszką jelenia oraz futra: jelenia, łasicy oraz borsuka. Za żadną cenę nie chciały tam zasnąć ze strachu, że zwierzęta nawiedzą ich w nocy, więc te myśliwskie trofea wylądować musiały na korytarzu.