piątek, 26 sierpnia 2016

Erywań

Wieczór - dzień pierwszy
Do Erywania jechaliśmy nie mając potwierdzonego noclegu. Milionowe miasto, przyjeżdżamy po ciemku, wszędzie same drogie miejscówki ... Takie niepokoje mieliśmy przez prawie całą drogę z Signagi do Erywania, aż udało się zdalnie przez Marka, będącego w Polsce, porozumieć się z chętną właścicielką, której nie przestraszyła liczba naszych dzieci. Co prawda blok, gdzie zamieszkaliśmy nie grzeszył pięknością, nie było z niego widać Araratu, ale szczęście nas rozpierało, że mamy dach nad głową i kolejny raz udało się wymknąć ze szponów nocy. I jeszcze w dodatku zdołaliśmy kupić Róży tort urodzinowy (całkiem dobry) i zaśpiewać jej sto lat. 


Wieczór - dzień drugi
Wycieczkę nad jezioro Sewan zakończyliśmy w centralnym punkcie Erywania - na placu Republiki. Głównym gmachem tam stojącym jest Muzeum Historii Armenii, co dobrze ilustruje z czego Ormianie są najbardziej dumni. Po drodze do obiadowej knajpki przeszliśmy całkiem przypadkiem przez jedyny kwartał, gdzie zachowały się zabytkowe domy, pochodzące jeszcze z czasów carskiej Rosji. Tam też zaczęliśmy się zastanawiać, kiedy wybudowano to monumentalne miasto idealne (wokół ścisłego centrum obwodnica, główne aleje skierowane są w stronę Araratu), w centrum prawie całe wyłożone różnobarwnym kamieniem. Czy w latach dwudziestych, czy sześćdziesiątych? Brak tam było zupełnie elementów socrealistycznych, a większość bloków bardziej przypomina kościoły. Kulinarne odkrycie dnia stanowiły lahmadżuny z ajranem, a największe - darmowe WI-FI w Parku Zakochanych, dzięki któremu mogliśmy nadrobić blogowe zaległości.


Popołudnie - dzień trzeci
Po wycieczce do Garni / Geghard zalegliśmy na wiele godzin na ławkach w parku, a po własnoręcznie przygotowanym obiedzie, popędziliśmy biegiem na Kaskady. I wreszcie polubiliśmy Erywań, ze względu na górujący nad nim Ararat. Co prawda na górę schodami ruchomymi wjechaliśmy, gdy czerwone promienie słońca przestały już ślizgać się po ośnieżonym wierzchołku, co prawda wyłączyli nam te schody tuż przed najwyższym piętrem, ale widok na miasto i górę i tak był oszałamiający. I choć miasto pulsowało, czuło się kawiarniany gwar, to ale nam pilno było do domu.


Popołudnie - dzień czwarty
Z Górskiego Karabachu wróciliśmy wyczerpani. Jazda była długa, a kierowca tak szalony, że wielokroć myśleliśmy już, że na tym poboczu, bądź w tej przepaści zakończy się nasze podróżowanie na zawsze. Na szczęście tak się nie stało, więc pod wieczór odwiedziliśmy po raz drugi Kaskady. Mieliśmy teraz więcej czasu na podziwianie plenerowej kolekcji rzeźby współczesnej, ustawionej na poszczególnych tarasach kompleksu. Araratu niestety nie zobaczyliśmy, spowity był w chmurach, z których w dodatku spadł na nas deszcz. Ale w takich niecodziennych warunkach odkryliśmy, że nasz przewodnik słusznie zachwala Erywań jako miejsce, gdzie można się wieczorem / nocą zabawić. Trafiliśmy na szeroki i długi deptak. Tam tłumy ludzi popijały kawę, przypatrywały się przechodniom. Strumickie korso do potęgi! I tak europejsko ... I lody włoskie przepyszne ...


Przedpołudnie - dzień piąty
To był tak naprawdę jedyny czas, który poświęciliśmy się zwiedzaniu Erywania. Liczbę godzin ograniczał odjazd pociągu do Batumi wczesnym popołudniem, więc musieliśmy wybrać wyłącznie najciekawsze  miejsca i nie znalazło się tam niestety (z wiadomych względów) muzeum poświęcone ludobójstwu Ormian. Na krótką listę trafiły: Matenadaran, perski meczet oraz Muzeum Historii Armenii. W Bibliotece - kolejnym (obok Opery i Muzeum) centralnym punkcie stolicy - zgromadzono najcenniejsze ormiańskie manuskrypty, a kilkaset najciekawszych spośród kilkunastu tysięcy pokazano odwiedzającym. Niektóre z nich miały zdecydowanie ponad tysiąc lat, ale mi najbardziej spodobały się znacznie młodsze - perskie rękopisy. Wreszcie poczułem wymarzony Iran. Te wrażenia zostały spotęgowane podczas wizyty w meczecie, jakby żywcem przeniesionym z Isfahanu (ach te kafelki, ach te kolory, ach te fikuśne wzory, ach ten spokój przy fontannie wśród cienia drzew). Właśnie przygotowywano się tam do piątkowego nabożeństwa, a dziewczynki postanowiły wykorzystać okazję i opasać się od stóp do głów jak Saudyjki. Na szczęście nikt tego nie zauważył - z ilości przygotowanych miejsc do modlitwy można było sądzić, że liczba uczestników nabożeństwa nieznacznie przekroczy dziesięć. Tyle też minut najchętniej spędziłyby w muzeum nasze dzieci, niepomne że oglądają liczący cztery tysiące lat wóz, czy też but z jeszcze starszą metryką. Ciągle tylko nas popędzały, kiedy wreszcie będzie koniec, daleko jeszcze, nie mam siły, boli mnie brzuch. Cóż jak muzea, to wyłącznie interaktywne ...


środa, 24 sierpnia 2016

Karabakh

Pojechać do Górskiego Karabachu tylko po to, by zdobyć pieczątkę w paszporcie, pobyć w kraju, którego nie znajdziesz na mapie to byłby szczyt backpackerskiej dezynwoltury. Dlatego też sporo czasu spędziłem na znalezieniu jakiś atrakcji, które nadałaby sens tłuczeniu się po bezdrożach,  by dostać się do Stepanakertu (cóż za niesamowita nazwa!). Przewodnik dał tylko tropy do dalszych poszukiwań. Atrakcyjne miało być miasto Szusza, sto lat temu wielkości Tbilisi - z niego miał prowadzić pieszy szlak do kanionu z niesamowitym wodospadem.  Gdy już znalazły się highlighty przekonanie Justy trwało kilka chwil.

Gorzej było na miejscu. To że Stepanakert nie powali nas na kolana można się było spodziewać. Zobaczyliśmy więc jedyne warte uwagi miejsce czyli monumentalny pomnik pradziadka i prababki, symbolizujących przywiązanie karabachskich Ormian do gór oraz szacunek dla wcześniejszych pokoleń. Kolejną atrakcję stanowiło wyrobienie sobie wizy pobytowej w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Trwało to chwilę, za dzieci nic nie zapłaciliśmy, więc dzieciaci szturmujcie Górski Karabach! Wasze dzieci będą podbijać serca miejscowych, dostawać od nich prezenciki, a Wy nie poniesiecie dodatkowych kosztów. Szturmujcie, bo nie ma tu praktycznie żadnych turystów. Przez cały dzień spotkaliśmy trzech backpackersów w Ministerstwie, a ja w informacji turystycznej widziałem wpisy odwiedzających je osób - jeden wpis na dwa dni, taka była średnia. Dalej pojechaliśmy do Szuszy odzyskać Pępka - czapeczkę Róży, pozostawioną ku rozpaczy Justy w taksówce. Już blok naszego taksówkarza nie nadawał się na pocztówkę, ale potem odkrywaliśmy tylko bardziej zniszczone rejony, opustoszałe bloki z wyrwami po pociskach, zabytkowe domy bez dachów z rosnącymi wewnątrz drzewami. Szusza licząca w 1920 roku 45 000 mieszkańców teraz stała się schronieniem dla niespełna 5 000 (przez sto lat miały miejsce dwa wydarzenia: najpierw rzeź Ormian, a po siedemdziesięciu latach wygnanie Azerów).  Ilość pustostanów jest tam niesamowita. A pośród tego rozwalające się meczety, pamiętające azerskich mieszkańców miasta ... Po takim mieście jeszcze nie spacerowaliśmy.
Do wąwozu Hunot miał nas zaprowadzić Japanar Trail, projekt stworzony przez entuzjastów z Zachodu. Szlak ten łączy największe karabachskie atrakcje, kieruje od razu do gościnnych kwater po drodze, a oznaczono go niebieską stopką. My niestety szlak szlak zgubiliśmy i przez pół godziny przedzieraliśmy się niknącą ścieżką przez niegościnne kamienie i chaszcze. Na dnie wąwozu - 250 metrów poniżej, znaleźliśmy ruiny wioski opuszczonej 80 lat temu,  bo w żaden sposób nie dało się tam doprowadzić drogi. My też myśleliśmy, że będzie to opuszczone miejsce, które wobec braku turystów będziemy mieli tylko dla siebie. A tu nagle okazało się, że miejscowi znają krótsze drogi niż nasza - dwuipółgodzinna i czują się nad rzeczka Karkar jak my nad Świdrem. Największy tłum tubylców zebrał się przy głównej atrakcji czyli wodospadzie, spływającym ze skały przypominającej grzyb bądź parasol i utrudniającym wejście do jaskini pod okapem,  skąd też z sufitu obficie kapała woda. Czulibyśmy się tam jak w bajce, gdyby nie rzesza piknikujących Ormian. Zapraszali nas oni na szaszłyki, ale niestety musieliśmy odmówić, by zdążyć na górę przed zmrokiem.
 Niespodziewanie nasz pobyt w Górskim Karabachu dał nam wyjątkową atrakcję, której tak prędko nie zapomnimy.



wtorek, 23 sierpnia 2016

W przestworzach i w kraju, którego nie ma

 - "Piotr, gdybyś żył nawet 100 lat, gdybyś zwiedził cały świat, to nigdy nie przeżyjesz czegoś takiego jak podróż kolejką do Tatewu!" - tak właśnie raptem dwa dni temu reklamował jedną z największych atrakcji Armenii niejaki Edik, nasz niezapomniany taksówkarz. I proszę - oto jedziemy przeżyć największą przygodę naszego życia. Tym razem za kierowcę mamy przeciwieństwo Edika - milczącego palacza, który prowadzi konwersacje wyłącznie po ormiańsku i bynajmniej nie z nami. A nasi taksówkarze to oddzielna historia. Edik był bardzo pomocny i proponował dosyć korzystne wycieczki,  na które może i byśmy się zdecydowali gdyby nie jego osobowość - gadał NON STOP i to po rosyjsku, snując niekiedy filozoficzne wręcz rozważania. Ponadto, jak większość taksówkarzy jeździł post-sowiecka ładą, do której się nie mieściliśmy. Inny taksówkarz, już mniej gadatliwy, na tyle jednak by wypytać się nas o zasiłki na dzieci w Polsce (tu też mają,  również od drugiego) i wypytać o posiadany samochód (tu podobno rodzinom z siódemką dzieci dają auto w prezencie).
 
Teraz jednak mijamy Ararat, tak bliski tu przy samej granicy z Turcją, samochodem milczka. Opuściliśmy Erywań, w którym Pita co chwila widział oznaki przygotowań przeciw trzęsieniom ziemi (wzmocnienia w blokach, rury gazowe poprowadzone na zewnątrz, nie zakopane, nawet "kryształowy" żyrandol w naszej kwaterze miał wykrywać wstrząsy). Wjeżdżamy już w opustoszały krajobraz łysych gór,  które z powodzeniem mogłyby zagrać we "Władcy Pierścieni" stepy po których grasują orki. Tu jednak spotkać można tylko pasterzy pszczół w ich małych przenośnych domkach-przyczepach, otoczonych ulami.
W oddali majaczą pasma czterotysięcznych gór,  a my już dojeżdżamy - przed nami zaskoczenie - jedyne w tej okolicy zielone zbocza i głęboka dolina, nad którą przeciągnięto niemal 6 km liny tej najdłuższej kolejki świata. Przedsięwzięcie drogie (250 mln) sfinansowane przez bogatych Ormian-emigrantów, którzy ten kraj dźwigają w stronę Europy, nie zwróci się zapewne przez całe pokolenia.  Tu też zrobiono wszystko po europejsku - elegancka restauracja, wi-fi free, cabin attendant itp itd. Dzieci do 110 cm wzrostu płacą 35 razy mniej niż wszyscy wyżsi.
 

Kolejka sunie nad zboczem, początkowo jest pięknie, ale bez emocji, dopiero gdy mijamy drugie przęsło nagle zawisamy nad otwarta przepaścią doliny Worotan dzielącej nas od wzgórza, gdzie już czeka na nas klasztor Tatew. Kilkaset metrów pod nami wijąca się droga, w dole naturalny "diabelski most", a w górze liny kolejki, na których teraz zawisło zachwycone towarzystwo 25 pasażerów + cabin attendant. Dzieci oczywiście w piskach radości i przejęcia, ale i my kontemplujemy onieśmielenie, które musiał przeżyć i Edik.

 

Monaster Tatew, choć pięknie położony, nie mógł jednak konkurować z klasztorem Geghard. Ale i on jednak dodał coś do naszych klasztornych doświadczeń - dziesiątki mnisich cel z widokami, których każdy mieszkaniec płaskiego Mazowsza by pozazdrościł. Biegaliśmy w ich labiryncie odkrywając coraz to kolejne przejścia. Wkrótce jednak musieliśmy się opamiętać, bo dziś jeszcze czekała nas przeprawa do innego? kraju. Kraju, którego nie ma i który zarazem jest .


Bo czy rzeczywiście przekroczyliśmy jakąś granicę wjeżdżając dosyć drogą taksówką do Górskiego Karabachu? Granica, na której nic nam nie wstemplowano (mielibyśmy wtedy zamkniętą możliwość wjazdu do Azerbejdżanu), pieniądze pozostały te same, język, rejestracje samochodów,  nawet flaga niemal się nie zmieniła. A jednak formalnie jesteśmy już w Azerbejdżanie, choć wszystko inne wskazuje na to, że nadal w Armenii.
Jeszcze tylko mała wieczorna nerwówka gdy hostel w tutejszej stolicy Stepanakercie okazał się nie istnieć, a potem jednak się odnalazł, i choć funkcjonuje na telefon, to zaoferował nam najlepszy deal na wyjeździe.
Trzeba bowiem zaznaczyć,  że panami życia to na tym wyjeździe nie jesteśmy. Noclegi, knajpy, ceny w sklepach - drogo jak w Polsce (ale na przykład mleko dwa razy droższe niż u nas), jedynie transport tani.

Pod Araratem

 
Kiedy ostatnio byłem pod Araratem, dzieciaki rzucały we mnie kamieniami, żołnierze chcieli prześwietlić mi kliszę i próbowano mnie porwać. Teraz, niecałe 80 km dalej, również pod tym ośnieżonym wulkanem, ale po drugiej stronie granicy, jesteśmy w ponadmilionowej metropolii, gdzie żyją ludzie mili i bezinteresownie uczynni. Taksówkarze nie narzucają się ze swoimi usługami, zostawiając jedynie numer telefonu, gdybyśmy zechcieli zwiedzić z nimi Armenię, nasza erywańska gospodyni wyjeżdża po nas na dworzec i daje nam kartę SIM,  byśmy mogli korzystać z internetu, zaczepiający nas przyjaźnie przechodnie miło wspominają swe pobyty w Polsce np. w Końskich.
Są tak mili i uczynni, ale ich miasto takie nie jest. Monumentalne gmachy, szerokie arterie komunikacyjne, prawie żadnych zabytków, duża część bloków tak obskurnych i patchworkowych, jakby je przeniesiono z Nowosybirska, a reszta z fasadami wyłożonymi dwukolorowymi kamieniami wygląda jak średniowieczne ormiańskie kościoły z powodu fryzów, detali i kolumienek.
Wczoraj miał być spokojny dzień,  więc wynajęliśmy taksówkę, by odwiedzić Garni i Geghard. Gdybyśmy tego nie zrobili, musielibyśmy przesiadać się pięciokrotnie - tak skomplikowany jest tu transport publiczny, a wydalibyśmy niewiele mniej.

 
 Garni słynie głównie z hellenistycznej świątyni Mitry, która postawiona na Forum Romanum nie odbiegałaby poziomem od innych gmachów. Jakiś prowincjonalny architekt korzystając z arsenału środków architektury grecko-rzymskiej wybudował najdalej na wschód położoną kopię Partenonu. Ale też położenie zadecydowało o tym, że do lat sześćdziesiątych świątynia leżała w gruzach - zbyt wiele ucierpiała od trzęsień ziemi. Dopiero nieustępliwy charakter Ormian kazał im pozbierać ułamki i złożyć z nich na powrót cud architektury. Cud oczywiście (jak to w Armenii) położony na wysokim klifie nad głębokim wąwozem.


Podobną determinacja wykazali się mnisi z Geghard, którzy przez wieki wielokroć odbudowywali swój klasztor, aż dopiero trzynastowieczne budynki dotrwały do naszych czasów. Budynki jak budynki - każdy ormiański kościół wygląda podobnie, najciekawsze kryje się pod skałami, tworzącymi bok świątyni. Wykuto tam dwa poziomy grot. W jednej z nich znajduje się źródło - woda tryska bezpośrednio ze skały,  by potem popłynąć w stronę przedsionka. W drugiej urządzono swego czasu grobowiec, gdzie spoczynku zmarłych książąt pilnowały dwa wyrzeźbione lwy.



 Dzięki skorzystaniu z taksówki wycieczka ta zajęła nam tylko cztery godziny, mogliśmy więc po południu spokojnie blogować w Parku Zakochanych z darmowym wi-fi, a dzieciaki - moczyć sobie nogi w strumyku. Wieczorem jeszcze ujrzeliśmy czerwone języki zachodzącego słońca na ośnieżonym szczycie Araratu, ciesząc się z pobytu w Erywaniu. Jeszcze tu wrócimy podczas tego wyjazdu.


1100-letnia norka z rajskim widokiem


 W swych najlepszych czasach, czyli w I wieku p.n.e. Armenia obejmowała przestrzeń od północnych rejonów dzisiejszego Iranu aż do wybrzeży morza Czarnego i w swym obrębie miała trzy wielkie "morza Armenii" czyli jeziora powstałe w kotlinach tektonicznych - obecnie irańską Urmię, tureckie Wan i Sewan, które jako jedyne pozostało do dziś w granicach państwa Ormian. Niegdyś,  podczas podróży w czasach tak zamierzchłych,  że jeszcze nie było wtedy tego bloga, szukaliśmy po drugiej stronie granicy z Turcją milczących pamiątek odległych czasów armeńskiego panowania nad tamtymi terenami. Zrujnowana dawna stolica - Ani i kościół na wyspie Akdamar na jeziorze Wan ponoszą okrutna karę za to, że śmią świadczyć o czasach, które Turcy chcieliby wymazać z pamięci narodów.
Ormianie przeciwnie - chołubią temat i analogiczny do akdamarskiego, choć znacznie mniej interesujący kościółek na półwyspie jeziora Sewan pławi się w blasku sławy, która z braku innych możliwości skupia się właśnie na nim. Ormianie oblegają to miejsce żądni uchwycenia pięknych kadrów ze wzgórza,  na którym kościół góruje nad seledynową taflą jeziora.

Przybyliśmy tu i my, by w tłumie weekendowych turystów z Erywania pozwiedzać i pokąpać się w jeziorze. By zrealizować nasz plan potrzebowaliśmy jednak lokalnego taksówkarza i tak oto na naszej drodze pojawił się niepowtarzalny Edik ze swoja ładą. Na zawsze pozostanie w naszych wspomnieniach ponieważ niemal udało mu się zagadać nas na śmierć. Woził nas jednak dzielnie i choć wydawało się, że w pewnym momencie chce nas po taksówkarsku wykiwać, to ostatecznie jego kaukaska natura dobrego człowieka zwyciężyła.

Objazdówkę rozpoczęliśmy od cmentarza w wiosce Noratus, gdzie na niewielkiej przestrzeni znalazło się mnóstwo średniowiecznych chaczkarów (nagrobnych kamieni z rzeźbionymi krzyżami). Biegaliśmy jak oszaleli pomiędzy kamieniami, które jak na zawołanie ustawiały się parami, rzędami bądź grupowo do idealnych zdjęć. Prężyły przy tym swe fronty misternie zdobione siatką koronkowych ornamentów. Dzieci natomiast wlokły się za nami ze znudzonymi minami.
 
 

Następny przystanek miał im jednak dostarczyć więcej emocji. Nie chodziło tu jednak o mały kościółek usadowiony malowniczo na szczycie pagórka nad gładką powierzchnią jeziora Sewan, a o nieco przypadkowych lokatorów,  którzy zajęli najlepszą kwaterkę w regionie. Pierwsze piski emocji wywołały jaszczurki rozbiegające się w popłochu spod naszych nóg,  gdy wspinaliśmy się na niewielkie wzgórze. Te jednak dosyć szybko zostały zapomniane, bo dużo ciekawszy skarb kryły w sobie mury cerkwi. Oto w narożniku zwróconym ku pięknemu widokowi jeziora Franek wypatrzył akurat na wysokości wzroku dzieci małą szparę, a w niej  kotłujące się nietoperze! Podczas gdy my zwiedziliśmy wnętrze kościółka (niezbyt ciekawe), dzieci tkwiły przy szparze kontemplując zwykle niedostępne ich wzrokowi szczegóły anatomii tego tajemniczego ssaka.


 
 
Potem pozostało nam jedynie przebić się przez tłumy zwiedzające chyba najbardziej oblegany zabytek w Armenii - klasztor Sewanawank i już mogliśmy ruszyć na jedną z tutejszych plaż. A plaże tu niecodzienne. To tak jakby zmultiplikować Morskie Oko, podgrzać w nim wodę do temperatury przyjemnie chłodnej, ale nie za zimnej, by się zamoczyć i rozsypać dookoła żwirowa plażę. W zielonkawych wodach jeziora odbijają się górujące nad nim trzytysięczniki.

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

U świętej Niny

Signagi jako miejsce wypadowe po Kachetii wybrałem z dwóch powodów.  Przede wszystkim przypominało mi macedońskie Kruszewo (takie same czerwone, spadziste dachy, wysoka wieża cerkwi, położenie wysoko nad płaską równina), a także posiadało najdłuższe mury obronne w Gruzji, zbudowane przez króla Herakliusza II w osiemnastym wieku. Ten monarcha zasłynął z zaproszenia (niczym Konrad Mazowiecki) Rosjan do swego państwa,  by go wspierali w walce z Persami. Nie była to jednak jego jedyna błędna decyzja, bo ludzie nie chcieli mieszkać w obrębie 2,5 km murów, które teraz chronią głównie krzaki, zarośla i kilkanaście domów,  w tym należący do naszych gospodarzy. Reszta ludności postawiła swe domostwa na zewnątrz, nic sobie nie robiąc z zagrożeń. Nie wpływa to jednak na bardzo pozytywny odbiór Signagi jako miejsca atrakcyjnego dla turystów, których jest jednak dość mało.


Nie ma więc tłoku na wieżach bramnych, nie trzeba się przeciskać na wąskich przejściach  na murach, nikt nie wchodzi w kadr, gdy chce się sfotografować płaską równinę, a po jej drugiej stronie wyniosłe szczyty Kaukazu lub drewniane balkony zabytkowych domów. Jedynym zgrzytem w tej sielankowej wizji miasta stanowiła wizyta w miejscu zwanym "Park etnograficzny", przynoszącym wstyd tej dziedzinie nauki. W jednej sali zgromadzono kilkadziesiąt (bliżej 20 niż 90) eksponatów, zdjęć,  map i strojów.  Mnie zaciekawiły tam fotografie kachetyjskich wojowników ze strzelbami, ubranych dodatkowo w misiurki i koszulki z metalowych kółeczek, odziedziczone najpewniej po pradziadkach. Na tym ekspozycja się nie kończyła,  o nie. Jeszcze był drugi budynek (oddzielnie płatny) z kilkoma starymi meblami. Tego było nam dość.


Jako że do naszej supry czasu było sporo poszliśmy w dwukilometrowy spacerek do grobu świętej Niny (Nino), która w czwartym wieku po Chrystusie przekonała kachetyjskiego króla do Ewangelii, dzięki czemu Gruzja stała się trzecim najstarszym chrześcijańskim państwem na świecie. Sama była podobno niewolnicą, ale jej grób znajduje się w małej cerkiewce tuż przy ołtarzu i tysiące pielgrzymów modli się o jej wstawiennictwo.  Tak zrobiliśmy i my, choć nasza Nina modliła się do swej patronki w specyficzny sposób, uderzając dłonią srebrną pokrywę trumny, na której wieki temu namalowano jej podobiznę.
Tym samym kolejne z naszych dzieci odwiedziło miejsce pochówku swego świętego.  Czyżby przychodził czas na Limę?