Pojechać do Górskiego Karabachu tylko po to, by zdobyć pieczątkę w paszporcie, pobyć w kraju, którego nie znajdziesz na mapie to byłby szczyt backpackerskiej dezynwoltury. Dlatego też sporo czasu spędziłem na znalezieniu jakiś atrakcji, które nadałaby sens tłuczeniu się po bezdrożach, by dostać się do Stepanakertu (cóż za niesamowita nazwa!). Przewodnik dał tylko tropy do dalszych poszukiwań. Atrakcyjne miało być miasto Szusza, sto lat temu wielkości Tbilisi - z niego miał prowadzić pieszy szlak do kanionu z niesamowitym wodospadem. Gdy już znalazły się highlighty przekonanie Justy trwało kilka chwil.
Gorzej było na miejscu. To że Stepanakert nie powali nas na kolana można się było spodziewać. Zobaczyliśmy więc jedyne warte uwagi miejsce czyli monumentalny pomnik pradziadka i prababki, symbolizujących przywiązanie karabachskich Ormian do gór oraz szacunek dla wcześniejszych pokoleń. Kolejną atrakcję stanowiło wyrobienie sobie wizy pobytowej w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Trwało to chwilę, za dzieci nic nie zapłaciliśmy, więc dzieciaci szturmujcie Górski Karabach! Wasze dzieci będą podbijać serca miejscowych, dostawać od nich prezenciki, a Wy nie poniesiecie dodatkowych kosztów. Szturmujcie, bo nie ma tu praktycznie żadnych turystów. Przez cały dzień spotkaliśmy trzech backpackersów w Ministerstwie, a ja w informacji turystycznej widziałem wpisy odwiedzających je osób - jeden wpis na dwa dni, taka była średnia. Dalej pojechaliśmy do Szuszy odzyskać Pępka - czapeczkę Róży, pozostawioną ku rozpaczy Justy w taksówce. Już blok naszego taksówkarza nie nadawał się na pocztówkę, ale potem odkrywaliśmy tylko bardziej zniszczone rejony, opustoszałe bloki z wyrwami po pociskach, zabytkowe domy bez dachów z rosnącymi wewnątrz drzewami. Szusza licząca w 1920 roku 45 000 mieszkańców teraz stała się schronieniem dla niespełna 5 000 (przez sto lat miały miejsce dwa wydarzenia: najpierw rzeź Ormian, a po siedemdziesięciu latach wygnanie Azerów). Ilość pustostanów jest tam niesamowita. A pośród tego rozwalające się meczety, pamiętające azerskich mieszkańców miasta ... Po takim mieście jeszcze nie spacerowaliśmy.
Do wąwozu Hunot miał nas zaprowadzić Japanar Trail, projekt stworzony przez entuzjastów z Zachodu. Szlak ten łączy największe karabachskie atrakcje, kieruje od razu do gościnnych kwater po drodze, a oznaczono go niebieską stopką. My niestety szlak szlak zgubiliśmy i przez pół godziny przedzieraliśmy się niknącą ścieżką przez niegościnne kamienie i chaszcze. Na dnie wąwozu - 250 metrów poniżej, znaleźliśmy ruiny wioski opuszczonej 80 lat temu, bo w żaden sposób nie dało się tam doprowadzić drogi. My też myśleliśmy, że będzie to opuszczone miejsce, które wobec braku turystów będziemy mieli tylko dla siebie. A tu nagle okazało się, że miejscowi znają krótsze drogi niż nasza - dwuipółgodzinna i czują się nad rzeczka Karkar jak my nad Świdrem. Największy tłum tubylców zebrał się przy głównej atrakcji czyli wodospadzie, spływającym ze skały przypominającej grzyb bądź parasol i utrudniającym wejście do jaskini pod okapem, skąd też z sufitu obficie kapała woda. Czulibyśmy się tam jak w bajce, gdyby nie rzesza piknikujących Ormian. Zapraszali nas oni na szaszłyki, ale niestety musieliśmy odmówić, by zdążyć na górę przed zmrokiem.
Niespodziewanie nasz pobyt w Górskim Karabachu dał nam wyjątkową atrakcję, której tak prędko nie zapomnimy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz