wtorek, 25 marca 2014

Wielki błękit

Jest jak w Grecji. Przenieśliśmy się w nieco inne klimaty, błękitne niebo i błękitne, urokliwe uliczki, które pozwoliły nam nieco zapomnieć o trudnych przeżyciach w innym świecie południowego Maroko. Nawet po hiszpańsku tu mówią! Choć dotarliśmy tu dopiero około południa, to zdążyliśmy zrobić właściwie wszystko, co jest do zrobienia w tym mieście - przespacerowaliśmy się po pięknej medynie, napstrykaliśmy mnóstwo fotek, wdrapaliśmy się nawet na wzgórze pod "hiszpańskim meczetem", z którego roztacza się wspaniały widok na miasto. Pobuszowaliśmy nawet po straganach z pamiątkami. Dzisiejszy dzień to była uczta dla oczu, wiec i Was nią uraczymy.








niedziela, 23 marca 2014

Kwas

Kwas - słowo klucz, którym Joaśka określa wszelkie nieudane transakcje, głupie sytuacje, naciągane propozycje, ogólną beznadzieję. To słowo najlepiej opisuje nasz dzisiejszy dzień, a nawet szerzej - pobyt w sułtańskim mieście Meknes.
Już na początku miasto przywitało nas mało gościnnie - wszędzie piętrzyły się niezidentyfikowane mury, których nijak nie mogliśmy umiejscowić na mapie, potem najbardziej obskurny hotel, by nie powiedzieć nora, który nasz przewodnik fantazyjnie określa jako ekscentryczny. Dziś zaś okazało się, że Meknes nie ma szans konkurować z innymi marokańskimi eks-stolicami. Znany już nam zwyczaj zamykania przez króla swoich pałaców sprawił, że tu mogliśmy zwiedzić zaledwie zrujnowane stajnie na 12 tys. królewskich koni (już bez koni oczywiście), spokojne mauzoleum sułtana, który podobno własnoręcznie zabił 20 tys. ludzi (zdecydowanie mniej przypadł nam do gustu niż inny rekordzista z Fezu, który spłodził 325 synów), a także olbrzymie podziemia, w których podobno więził niewolników, budujących te wszystkie architektoniczne perły. Oczywiście odnaleźliśmy sporo marmurów z Volubilis, najwięcej na wspaniałej bramie, prowadzącej do serca miasta.
Niestety by zwiedzić te kilka miejsc musieliśmy przejść wiele kilometrów wokół murów królewskiego pałacu, zajęło to zbyt wiele czasu, a na dodatek okazało się, że autobusy do Szewszewanu jeżdżą wyłącznie do południa. Po licznych dworcowych perypetiach wylądowaliśmy wiec znów u naszej miłej rodziny w Fezie, gdzie kiblujemy do rana. Tym samym straciliśmy pół dnia, ale wykorzystaliśmy ponowną wizytę w Fezie na pierwsze pamiątkowe zakupy.

sobota, 22 marca 2014

Nasi tu byli

Dzieciaki przeszły dziś przyspieszony kurs architektury rzymskiej, a to wszystko dlatego, że na niewielkim obszarze dawnej rzymskiej stolicy prowincji - Volubilis zachowały się wszystkie charakterystyczne budowle potomków Eneasza. Kapitol, bazylika, luk triumfalny, mozaika czy atrium weszły, miejmy nadzieję na stałe, do słownika Franka i Róży. Nie tylko walor edukacyjny zadecydował o sukcesie dzisiejszej wycieczki.




Rzymskie ruiny położone są bowiem pośród żyznych pagórkowatych wzniesień, które Juście kojarzyły się nawet z Toskanią, co ułatwiały liczne gaje oliwne. Wśród nich przewędrowaliśmy kilka kilometrów głaszcząc wszystkie napotkane muły i osły. Te ryczały wdzięczne za niespotykaną pieszczotę.



Jutro w Meknes, gdzie śpimy w obskurnym hotelu (w którym z satysfakcją odkryliśmy wydrapany napis "fuck Morocco") będziemy poszukiwać skradzionych przez sułtana kolumn i marmurów z Volubilis.

piątek, 21 marca 2014

Opowieści z Fezu

Fez to miasto, które ma starówkę i jeszcze starszą starówkę. Obie średniowieczne. W obu czas się zatrzymał (w odniesieniu do europejskich standardów) jakieś 100 lat temu. Błąkaliśmy się dwa dni w labiryntach tutejszej medyny odkrywając mini zakładziki rzemieślnicze, gdzie w pomieszczeniach metr na dwa ludzie wyrabiają piękne przedmioty z drewna, skór, metalu, tkanin i nici. Garbują, suszą i farbują skóry, by następnie je zszywać, wytłaczać, wyszywać, a na końcu w postaci bamboszy, toreb, portfeli sprzedać dwie uliczki dalej. Skrawki zaś idą na mini wielbłądy, jak ten, którego dziś zakupiliśmy Łuśce. Cała taśma produkcyjna mebli, strojów, skórzanych wyrobów odbywa się w obrębie medyny, a do transportu tego wszystkiego po wąskich, stromych uliczkach wykorzystuje się nadal zwierzęta juczne. Dzieci co chwile rozpoznawały na ulicy naszego Tasardina. Gdy spojrzeliśmy na miasto z góry nie dostrzegliśmy żadnej ulicy, żadnego drzewa, tylko szare domy spomiędzy których wystawały strzeliste minarety i zielone dachy meczetów.








To było wczoraj, a dziś wędrowaliśmy po Nowym Fezie, czyli tym czternastowiecznym. Połowę powierzchni tego miasta zajmują pałac i ogrody królewskie. Żołnierze nie tylko nie wpuszczają do pałacu, ale także nie pozwalają robić sobie z nimi zdjęć, co bardzo rozczarowało Franka, który chciał dołączyć tę fotkę do pokaźnego zbioru swych zdjęć z fantazyjnie ubranymi strażnikami. Ćwiartkę miasta zamieszkiwali jeszcze 60 lat temu Żydzi z Hiszpanii, którzy w przeciwieństwie do swych muzułmańskich sąsiadów lubili patrzeć na to, co się dzieje na ulicy, więc w ich dzielnicy domy mają piękne, choć niszczejące balkony. Nie zwiedziliśmy synagogi ani cmentarza, ale nie był to koniec żydowskich akcentów dzisiejszego dnia, gdyż zostaliśmy zwyzywani jako "Jewish people". A stało się to tak. Przez krótką chwilę nie wiedzieliśmy dokąd iść. Wykorzystał to czujny, z pozoru przyjazny przechodzień, który przekonał nas, że droga którą zamierzamy pójść jest zamknięta z powodu piątkowych modlitw przy największym feskim meczecie. Następnie nieproszony przyłączył się do nas i wiódł okrężną drogą tam, dokąd chcieliśmy dojść. Sugestie by nas opuścił nie skutkowały. Gdy doszliśmy na miejsce oczywiście zażądał opłaty za swe "usługi", ale ze trafił na nie w ciemię bitego Pitę, nic nie zyskał. Więc czym prędzej go opluł i wulgarnie zwyzywał. Niestety obecność dzieci powstrzymała Pitę przed równie soczystą odpowiedzią. Może mielibyśmy jakiekolwiek wyrzuty sumienia z powodu swojej niewdzięczności dla ludzkiej uczynności, gdyby zamknięcie drogi nie okazało się zupełnym kłamstwem.



środa, 19 marca 2014

Piaski Sahary



No i jak widać dotarliśmy. Co prawda jeszcze jadąc na wielbłądach skrajem pustyni baliśmy się, że zaraz zjedziemy do obozowiska przy hotelu. A wszystko dlatego, ze wykupiliśmy pustynny pakiet od naganiacza na dworcu, który na środku ulicy chciał od nas zaliczkę. Po chwili się zresztą ulotnił, wsadzając nas do minibusa. Ale wszystko o czym nam opowiadał okazało się prawda. Był dwugodzinny marsz na wielbłądach po wydmach, zachód słońca nie był widoczny; ale to przecież nie jego wina. Obozowaliśmy tylko w dwiema Niemkami, a nie tłumem turystów, otoczeni zewsząd piaskowymi wzgórzami, gwiazdami z dala od turystycznej Merzougi. Nawet kolacja i berberyjskie śpiewy przy ognisku (Franek ochoczo włączył się w granie na bębnach) nie były tylko mirażem. Aż w końcu pojawił się księżyc i stała się jasność prawie jak w noc polarąa. Nasza saharyjska przygoda zakończyła się po nocy spędzonej w namiocie podziwianiem wschodu słońca i jazdą wśród mocno kontrastowych pagórkow.




A dzisiejszy dzień spokojnie nam schodzi na oczekiwaniu na nocny autobus do Fezu. Trochę zwiedzamy, a zaraz idziemy grać w piłkę.

Joasia w maseczce. Zdjęcie specjalnie dla dziadka Zenka. Przydała się.

poniedziałek, 17 marca 2014

Witamy na pustyni

By dotrzeć do prawdziwej Afryki z tej arabskiej, która jednak ze słowem Afryka wcale się nam nie kojarzy, należy skorzystać z malowniczej drogi przez przełęcz gór Atlas, którą niegdyś wybudowali Francuzi, by opanować rejony harde jak mieszkające tam berberyjskie ludy. Droga pnie się stromymi zakrętami, otwierając przed nami niesamowite widoki na pasma gór. Jest pięknie. No prawie pięknie. Coś za coś bym rzekła. Zachwyt nad krajobrazem trzeba niestety drogo okupić. I nie chodzi tu tym razem (wyjątkowo) o kasę. Nie bez powodu obsługa autobusu rozdaje chętnym torebki foliowe. Naszej szóstce przydały się dwie, ale pan za mną zużył podczas tej podróży dwie dla siebie samego. Rzygały więc nie tylko dzieci, ale również część starszych podróżnych. Mnie ominęło, ale za to byłam bliska zemdlenia.



Ale nic to, jesteśmy na pustyni, a raczej jej przedpolach, czyli w Warzazate, bo oryginalna nazwa jest zbyt skomplikowana. To marokański Hollywood, do którego zjeżdżają ekipy z Europy w poszukiwaniu pustynnych krajobrazów, bo, jak wyjaśniał nam dziś przewodnik po studiu filmowym, jest cicho, tanio i dobre światło.
Zaczęliśmy jednak zwiedzanie od ksaru Aid Benhadoo. Budowana z suszonej na słońcu gliny obronna miejscowość, także była wykorzystywana w licznych filmach. Nam przypominała Timbuktu, czyli kolejny afrykański sen Europejczyków został dziś spełniony.




Na filmowych planach dzieci dobitnie przekonały się, ze cała rzeczywistość filmowa zrobiona jest z gliny i gipsu, Maroko udaje Egipt, Jerozolimę i daleką Afrykę, katapulty naprawdę nie strzelają, a wybuchające ferrari to atrapa z plastiku. Czyli nie można wierzyć własnym oczom. Może od dziś przestaną pytać czy ktoś na filmach ma prawdziwe rany...





Franek zakończył dzisiejszy dzień meczykiem z młodymi Marokańczykami, więc był niezwykle szczęśliwy.
Niestety wyrzucają nas już z inter, dodam więc tylko, ze również nie lubię Marokańczyków, jak Pita i Joasia.

Tasardin i jego Hassan

Ogólnie jestem dziś wściekły (po raz setny) na pazerność Marokańczyków i niesamowite wspomnienia naszego trekkingu w masywie Toubkal (najwyższy szczyt północnej Afryki) powoli zmierzają w niebyt, ale spróbuję zebrać się w garść.
Plan był prosty: wynająć muła z mulnikiem, zdobyć przełęcz o wysokości 2450 mnpm, przenocować w wysokogórskim schronisku i przez jeszcze wyżej położoną przełęcz wrócić do miejscowości, z której wystartowaliśmy.
O dziwo wszystko się udało. No może prawie wszystko, bo Hassan stwierdził, że ta wyższa przełęcz jest cała zaśnieżona i nasz Tasardin (a także dzieci) jej nie pokonają. Więc musieliśmy wracać tą samą drogą, ale co to była za droga.
Najpierw przemierzyliśmy górską wioseczkę, w której mieszkali nasi towarzysze wycieczki, potem wspinaliśmy się na przełęcz, która leżała mniej więcej na granicy śniegu, a wokół spoglądały na nas niebosiężne, białe trzytysięczniki. Choć przełęcz Tizi n Mzik z samego dołu wydawała się, jakby nie była zbyt wielkim wyzwaniem dla takich górołazów jak my, to kręta i stroma ścieżka wśród piargów i zwalistych kamieni w pełnym słońcu dała nam w kość, tym bardziej, że Hassan stwierdził, że ten odcinek jest zbyt niebezpieczny, by dziecko jechało na naszym białym zwierzaku. Łusia więc miała swego prywatnego muła - tatę.




Schronisko Azib Tamsoult, do którego dotarliśmy po czterogodzinnej wspinaczce, stało na stromej hali, z trzech stron otoczone przez potężne turnie. Byłoby kompletnie odizolowane od świata, gdyby nie trzy kamienne zagrody na kozy i owce, skąd stada wypędzano o poranku na nieośnieżone granie. Ale i tak nie zapewniało turystom wielu wygód, gdy temperatura na zewnątrz spadła poniżej zera, nas przed zimnem chroniły po trzy koce i nasze wzajemne ocieplanie (koza stojąca pośrodku schroniska przestała grzać dwie godziny po zachodzie słońca). Na domiar złego z jedzeniem też było cienko ...



Następnego dnia czekała nas miła niespodzianka, bo zmęczoną Różę nasz przewodnik posadził podczas niezbyt stromego podejścia na naszym Tasardinie, więc ona jako jedyna z rodzeństwa będzie miała szansę porównać, czy lepiej się jeździ na mule, czy na wielbłądzie.



piątek, 14 marca 2014

W labiryntach

Dwa i pół dnia na Marrakesz to jednak dla nas zbyt wiele. Zwiedziliśmy dziś już wszystkie interesujące nas miejsca i około godziny byczyliśmy się na hotelowym tarasie, co do nas niepodobne. Ale i tak nie przebiliśmy Joaśki, której mniej niż skromny budżet nie pozwala nie tylko na wystarczające ilości kalorii, ale też na takie szaleństwa jak zwiedzanie.






My dziś natomiast byliśmy w świetnych miejscach. Najpierw odwiedziliśmy muzeum sztuki marokańskiej, w którym od sztuki ciekawsze było samo muzeum - pięknie odnowiony pałac. Podłogi układane z drobnych płytek ceramicznych w skomplikowane kształty, malowane sufity, rzeźbione łuki... No i przede wszystkim bardziej wyszukany niż odwiedzony przez nas hammam, dający wyobrażenie jak to powinno wyglądać. Szereg pomieszczeń zwieńczonych kopułkami, fontanny, wanny i sczerniała od sadzy kotłownia. Szkoda, że nasze dzieci zachowywały się tam jak bydło i musieliśmy wyjść szybciej niż byśmy chcieli. Spodobała im się za to kolejna atrakcja - medresa, nie spodziewały się chyba, że szkoła może być taka fajna. 180 klaustrofobicznych pokoików z małymi okienkami musiało pomieścić nawet 800 uczniów, którzy korzystali z jednej niedużej umywalni, kilka razy mniejszej od mini meczetu. Dzieciaki z radością gubiły się wśród zakamarków tego internatu (większość małych talibów uczyła się w pobliskim meczecie).



Postanowiliśmy kontynuować zabawę w gubienie się na większa skalę - ponownie wkroczyliśmy do suków. Błądziliśmy bardzo nieudolnie, bo udało nam się zobaczyć wszystko, co chcieliśmy - suk farbiarzy, kowali oraz dawny targ niewolników.



Dzień zakończyliśmy bardzo drogą, miętową herbatą, którą wkupiliśmy się na taras z widokiem na Jama el Fna o zachodzie słońca.







Jak widać poznaliśmy się już nieco z arabską klawiaturą, więc może nie będzie tak źle ze wpisami. Jednak w najbliższym czasie zapewne zamilkniemy, bo ruszamy nareszcie w góry! Miejmy nadzieję, że z mułem. Póki co humory nam dopisują i jesteśmy dobrej myśli.