niedziela, 27 listopada 2011

Ayuthaya - krajobraz po powodzi

Nie bylibyśmy sobą, gdyby nie odrobina szaleństwa i nagłych zwrotów akcji w naszych planach.
Spóźniony pociąg do Bangkoku akurat przejeżdżał przez Ayuthayę. Po szybkim wywiadzie, czy miasto da się zwiedzać, postanowiliśmy wysiąść po drodze. Co prawda miasto o poranku zdawało się być wymarłe, wszędzie walały się śmieci, a na murach widać było linie poziomu wody powodziowej (ok 1,7m), ale my niezrażeni weszliśmy do jedynej czynnej jadłodajni, pełnej zgłodniałych Tajów. Dania były niewyszukane, ale my wściekle głodni (w pociągu podprowadzono nam resztki jedzenia), wiec jedliśmy ze smakiem. Jedzenie tutejsze nam bardzo smakuje, ale o tym kiedy indziej :)

Niestety zwiedzanie Ayuthayi nie bardzo nam wyszło, ale w ogromnym upale było to trudne. Z 40 świątyń zdołaliśmy zobaczyć jedynie 4. Ale jakie!





Wracając do Bangkoku znów staliśmy w korkach, bo wiadukty nadal blokują zaparkowane samochody powodzian. Jadąc pociągiem widzieliśmy resztki tego kataklizmu, a dojeżdżając do stolicy widzieliśmy samoloty stojące po kolana w wodzie na słynnym zalanym lotnisku krajowym.

Tygrysiątka w akcji

Zaległa relacja z wczoraj: tygrysy były. Dla dzieciaków niestety dwumiesięczne (wielkości Timona), a dla starszych ogromniaste. Strachu nie było wcale, no może Róża na początku miała wątpliwości czy wejść do klatki, ale gdy zobaczyła jak milusio Franek pieści się z tygrysiątkami, natychmiast również nabrała ochoty na przytulenie małej bestii. Natomiast my mogliśmy podrapać po brzuchu prawdziwego władcę dżungli, a raczej klatki, bo nie wiemy czy zna jakiekolwiek inne życie. Tygrys taki śmierdzi jak stary dywan, ale futerko ma całkiem przyjemne. Wąsy twarde i tak na oko 30cm. Kłów nie sprawdzaliśmy.






Zdjęć dzieci nie ma na razie. Nie dlatego, że zostały pożarte (zdjęcia, nie dzieci), a dlatego, że nie mogliśmy wejść z dzieciakami do klatki (poskąpiliśmy na dodatkowy bilet dla nas) i wynajęliśmy nieco taniej profesjonalnego fotografa. Może wkrótce z płytki się uda wrzucić, ale tu inter fatalny.

Po tych spotkaniach z drapieżnikami udało nam się jeszcze odwiedzić dwie świątynki.


Potem był już tylko nocny pociąg (najlepszy jakim jechaliśmy podczas wszystkich naszych podróży).
Łucja co prawda nie dała spać całemu wagonowi, ale tylko przez godzinkę ;)

piątek, 25 listopada 2011

Tajski mix















Dziś taką fotorelację postanowiliśmy wrzucić, bo ze zdjęć można spokojnie domysleć się naszych wrażeń. Wycieczka mega turystyczna, rzuciliśmy się w szpony tutejszej fabryki atrakcji dla turystów, ale dobrze się bawiliśmy. Słonie były super, "wioska plemienna" nie tak plastikowa jak się spodziewaliśmy, jedynie wodospad na folderach wyglądał nieco inaczej ;) ale i tak udało nam się w nim wykąpać.

Jutro spotkanie z tygrysami!

czwartek, 24 listopada 2011

Autobus śmierci

Zanim dojdę do opisu podróży "autobusem śmierci" opiszę wpierw, co robiliśmy wczoraj. A był to również dzień atrakcyjny. Przede wszystkim przenieśliśmy się do części Bangkoku, która nam przypominała Tokio, a także to jakim zaściankiem powoli staje się Europa, bo tu raczej nie ma mega centrów przywodzących na myśl warszawską Arkadię tyle, że dziesięciopiętrowych, stojących rządkiem jedno obok drugiego, a między nimi mknące na przecinających się wielokondygnacyjnych wiaduktach pociągi. Pomiędzy zaś tym megapolis znalazły sobie (lub raczej im znaleziono) miejsce rekiny, pingwiny, płaszczki, które stanowiły naszą główną atrakcję. Oglądanie zabawnego karmienia pingwinów i ich niezwykle ruchliwych, acz czasami też aż tak statycznych, że wydawało nam się, że właściciele akwarium postanowili ciąć koszty w czasach kryzysu i zamiast zwierzaków postawić figurki (co okazało się nieprawdą, gdy domniemane rzeźby rzuciły się na jedzenie), wyczynów i pod wodą, i nad wodą, jak również pociesznych na lądzie, wprawiło nas w świetny humor, a dzieci chcą tylko oglądać je na filmikach z komórki. Bardziej mrożące krew w żyłach było karmienie rekinów przez płetwonurków, a także przepływające rekiny i płaszczki tuż nad naszymi głowami w kilkudziesięciometrowym tunelu pod akwarium. Jeśli do tego dodać wylatujące z wody raje, obrzydliwe ryby z głębin, pięknostki z rafy koralowej, a także piranie i tabuny kompletnie nam nieznanych stworzeń, to bilans tego wyjścia staje się jeszcze bardziej korzystny (w porównaniu do niemałych kosztów).







Ale wrażeń przed jazdą nocnym autobusem brakowało nam zdecydowanie, tak więc niedaleko tej dżungli centrów handlowych znaleźliśmy ustronny drewniany, tradycyjny dom, zarośnięty orchideami itd, gdzie zbiory sztuki tajskiej zgromadził tajemniczy amerykański potentat jedwabniczy. Dzieciom z tej atrakcji przypadły do gustu tylko żółwie i ryby, hodowane masowo w mniejszych lub większych basenikach, które były karmione przez nasze pociechy liśćmi.

A potem przyszła kryska na matyska, musieliśmy skonfrontować fikcję, którą sprzedała nam pani w agencji turystycznej (świetne siedzenie, z rozkładanymi podnóżkami, miejsca dla naszej czwórki z przodu górnego pokładu) z rzeczywistością. Ale zanim do niej dotarliśmy, przedzieraliśmy się z naszym przewodnikiem przez straszne zaułki, między innymi przez opustoszały ring do tajskiego boksu, zupełnie jak z amerykańskich filmów o boksie z czasów wielkiego kryzysu. Autokar nie okazał się jakimś wyjątkowo niewygodnym, tyle że czekał już na nas prawie całkowicie zapchany i dopiero po wielu walkach udało nam się zdobyć 4 miejsca obok siebie, ale z kolej tuż za kierowcą (prawie więc panoramico!), gdzie drżeliśmy, że przy mocniejszym zahamowaniu któreś z nas spadnie na dół na kolana kierowcy lub skończy jeszcze gorzej. Na domiar złego miejsca położone były tuż poniżej telewizora, dzięki któremu Tajowie mogli katować "farangów" filmami do północy, które to seansy przerywaliśmy sobie przyglądaniem się zalanym dzielnicom Bangkoku, nad którymi mknęliśmy autostradami na estakadach (część z nich jak i pobocza stały się tymczasowym parkingiem dla samochodów mieszkańców, których domy i garaże zostały zalane).
Niewyspanych i pełnych złych emocji rodziców czekała jednak miła niespodzianka, nie zostaliśmy porzuceni (jak wielokroć we wcześniejszych podróżach) w ciemnym zaułku, ale zostaliśmy podwiezieni pod wybrany przez nas hotel, gdzie okazało się, że są dla nas miejsca i możemy iść po kąpieli spać.
Jedynym niemiłym akcentem późnego przedpołudnia było rozmnożenie się robaków przeniesionych z autobusu w naszej saszetce z lekarstwami. Ale potem już wszystko nam się udawało, mamy bilety powrotne na pociąg (miejmy nadzieję, że nie śmierci, choć miejsca zdobyliśmy wyłącznie na wyższe posłania), mamy wykupioną wycieczkę z mnóstwem atrakcji na jutro, a dzień spędziliśmy beztrosko spacerując po Chiang Mai, gdzie zobaczyliśmy dopiero ułamek z setek świątyń, z których to miejsce jest sławne.

wtorek, 22 listopada 2011

Złoty Bangkok

Witamy z Bangkoku. Ponieważ wiemy, że zawsze na blogu najfajniejsze są zdjęcia, od tego zaczniemy.
W Helsinkach mieliśmy na tyle dużo czasu podczas przesiadki, że udało nam się wyskoczyć na miasto i zrobić to zdjęcie:


Zupełnie inny klimat przywitał nas w Bangkoku. Dziś odespaliśmy dosyć rozsądnie podróż (oj ciężko było, Łucja nie dała nam spać w samolocie) i ruszyliśmy w miasto.








Zaczęliśmy od kompleksu pałacowo-świątynnego, gdzie zostaliśmy totalnie oślepieni kapiącym zewsząd złotem. Ale nie było przesytu. To miejsce zrobiło na nas duże wrażenie, a każdy podziwiał co innego. Franek zachwycił się przedstawioną na kilkudziesięciometrowym malowidle historią Ramajamy. Wyszukiwał złe małpy i potyczki Ramy z siłami Rawany. Nam najbardziej podobali się kolorowi strażnicy (jakszowie), których widać na poniższym zdjęciu, a Picie dodatkowo wszechobecne bonsai. W tutejszej sztuce niesamowicie mieszają się wpływy Indii i Chin (w końcu to Indochiny ;)) - wiele posągów ma typowo chiński charakter, no i te bonsai - zaskoczyli nas tym. Ale nie chodzi o ten na poniższym zdjęciu :)


Róży z kolei spodobał się "ten leżący" czyli Budda, którego odwiedziliśmy pod kolejnym adresem - w kompleksie świątynnym Wat Pho.

o.

Przepłynęliśmy się także long boat czyli tutejszym transportem rzecznym, który też dzieci bardzo polubiły. Widać jedynie nieliczne oznaki powodzi. My spotkaliśmy się z nią jedynie podczas wsiadania do owej łodzi, ale mamy świadomość, że rejon, w którym nocujemy jest chroniony kosztem innych części miasta.

Dzieciaki są bardzo dzielne. Kuchnia tajska smakuje im dużo bardziej niż indyjska, nam zresztą też. Tutejszy upał okazał się być całkiem znośny - bardziej jak polskie gorące lato niż parne Palenque.

Jutro czeka nas spotkanie z rekinami, a wieczorem ruszamy do Chiang Mai. Jedziemy autobusem i to wcale nie klasy VIP, dlatego prosimy o kciuki byśmy podróż przetrwali ;) Jak podaje nasz przewodnik, w 2003 roku kierowca takiego autobusu okradł podróżnych i odjechał, zostawiając ich w Ayuthai. Inaczej się jednak nie dało. Pociąg całkiem zabukowany.

czwartek, 9 czerwca 2011

Długi powrót do domu


Od Brodów zaczęliśmy już powrót do domu. Trwał on długo (3 dni), zwiedziliśmy wiele miejsc, przeżyliśmy mnóstwo przygód, ale była to już faza schyłkowa. Myślami przebywaliśmy już w domu, a najciekawsze mieliśmy za sobą.


Miasteczko Lubsko powitało nas obrzydliwym hotelem, a pożegnało po 12 godzinach chorobą Różyczki, która jednak nie przeszkodziła naszej córeczce tego dnia rozkoszować się krótkim płynięciem promem przez Odrę (na rysunku Franka powyżej) czy skakaniem po mocno naoliwionych parowozach w Wolsztynie, z ledwo wygaszonymi kotłami i różnymi śladami obecności maszynistów.
 
W Poznaniu przygarnęła nas ciocia Ola (za co jeszcze raz dziękujemy), z którą następnego dnia dzięki znacznemu polepszeniu się stanu zdrowia Rosy, udaliśmy się do Wielkopolskiego Parku, do Puszczykowa i Rogalina. Dzieciakom szczególnie przypadło do gustu muzeum Arkadego Fiedlera, gdzie Franio mógł "powspominać" posągi, które widział w Meksyku, patrząc na ich kopie stojące w ogrodzie i gdzie Róża mogła wspinać się na burty rekonstrukcji "Santa Marii" Kolumba i wyobrażać sobie, że płynie w nieznane. Niestety spitfire'a - kolejnej atrakcji w tym niesamowitym, eklektycznym muzeum (bardziej na kształt osiemnastowiecznego gabinetu osobliwości) - jeszcze nie ukończono. Ale następnym razem ...

niedziela, 10 kwietnia 2011

„Czy jesteśmy już w innym kraju?” 2

Bolesławiec przywitał nas mnogością „factory shop” sprzedających słynną ceramikę. Po kilkunastu minutach błąkania się po miasteczku udało się, nie daliśmy się oszustom i teraz możemy popijać kawę w ostemplowanych filiżankach. Co do innej atrakcji, czyli bolesławieckiego wiaduktu mogę powiedzieć jedno, Niemcom nie brakowało nigdy fantazji i chęci zbudowanie czegoś spektakularnego, choć nie wygląda, żeby istniała jakakolwiek przyczyna konstrukcji o takiej skali.


Jako następny przystanek na naszej drodze zaplanowaliśmy Park Mużakowski, ale zanim tam dotarliśmy, przedzieraliśmy się miejscami po brukowej drodze przez ostępy i mateczniki Borów Dolnośląskich. Co do parku Mużakowskiego, a raczej Muskauer Park, to jak wszędzie na granicy kontrast między obiema częściami składowymi ogrodu razi. Po polskiej stronie tuż przy dziele życia księcia Pucklera bazar, papierosy, rajstopy, tłum handlarzy, brak żadnych oznakowań, którędy kierować się do polskiej części Parku, brak parkingów – to oczywiście pierwsze wrażenie, bo do nich dochodzą kolejne: wysadzone kilkadziesiąt lat temu obiekty, wlokące się remonty istniejących mostków, krzywe ścieżki, śmieci ... Można odnieść wrażenie, że obiekt ze Światowej Listy Dziedzictwa UNESCO wcale nie jest transgraniczny, tylko w 100% niemiecki, a Polakom bardziej przeszkadza, niż ich nobilituje, zważywszy na stan wschodniej części Parku w pięć lat po uznaniu wartości tego miejsca. Ale oczywiście my wbrew powyższym narzekaniom po krótkiej przechadzce po części niemieckiej, udaliśmy się przez mostek na stronę polską, ku uciesze dzieci, znów zadających tytułowe pytanie; bo stamtąd rozpościerają się najlepsze widoki, na dolinę Nysy Łużyckiej, na mostki, na pałac.
Podsumowując to wcale nie stan polskiej części parku wprawił nas w wielki niedosyt, ale fakt, że po prawie trzygodzinnym spacerze nie zobaczyliśmy więcej niż 1/10 dzieła Pucklera, że liście nie chciały zakwitnąć, a my musieliśmy sobie wyobrażać jak to miejsce wygląda podczas feerii zieleni. Na pewno tu wrócimy, ale z rowerami i przyczepką do przewozu dzieci, dokumentując może za lat kilka zmiany też po wschodniej stronie Nysy ... I może dzieciom się bardziej spodoba ...

Kolejne miejsce, które zwiedziliśmy z Franiem (dziewczyny oddały się drzemce) to miasteczko Brody, należące wraz z imponującym pałacem do saskiego ministra Bruhla. Nie wiem dlaczego, ale niczym zrujnowany pałac (same ściany, o dziwo z dachem, ale kompletnie bez wewnętrznych ścian, ani pięter), w podobnej kondycji znajdowali się ludzie napotkani przez nas tuż przed zmierzchem na ulicach tego pięknie zaprojektowanego miasta. Zapijaczeni i brudni, obracający wniwecz zastane dziedzictwo i tym samym pozbawiający się jakichkolwiek perspektyw. Ciekawe jak na to patrzą niemieccy turyści, zachęceni w Parku Mużakowskim do podążania szlakiem Bruhla/Pucklera również do Brodów ...

sobota, 9 kwietnia 2011

W stolicy Augustów


Pierwsze Róży spotkanie ze Sztuką omalże nie skończyło się tragicznie. A stało się tak. Tuż po wejściu do sali zobaczyła z daleka obraz bodajże Cranacha (nigdy się nie dowiemy, bo zabrakło czasu na przeczytanie podpisu) i nim ktokolwiek zdążył zareagować, odcisnęła - ku przerażeniu ochrony - swą dłoń na szybie osłaniającej malowidło. Na szczęście nie włączył się żaden alarm i całkiem purpurowi mogliśmy pędem opuścić tę wystawę czasową, by zacząć troskliwie tłumaczyć płaczącemu dziecku surowe zasady panujące w muzeach. Potem prócz szlochów, braku zainteresowania obrazami (nawet sikający ze strachu Ganimedes nie wzbudził go we Franku śmiejącym się z wydalania zazwyczaj do rozpuku), wchodzenia na kanapy, obyło się bez mrożących krew w żyłach wydarzeń. Ale jak się dzieciom nie dziwić? Podczas godzinnej wizyty w Galerii Starych Mistrzów miały za sobą pół dnia zwiedzania Drezna. Nic dziwnego, że dopadło je zmęczenie i marzyły o odpoczynku, a nie o podziwianiu dzieł Rembrandta, Vermeera, Rafaela ...


W stolicy saskich Augustów czuliśmy się swojsko, zewsząd otaczały nas królewskie korony z Orłem i Pogonią, dodatkowo oba miasta dzielą wdzięczność dla Canaletta. W Warszawie obrazy mistrza umieszczone na ulicy wyglądają jak zakute w lodzie, natomiast drezdeńczykom wystarczają znacznie bardziej oszczędne formy. W miejscach skąd roztaczają się widoki uwiecznione na płótnach Wenecjanina stoją instalacje w formie sztalugi i ramy. Dzięki nim widz może spojrzeć na to miejsce oczami mistrza, mając przed sobą określony kadr, który porównuje z małą reprodukcją. Efekt lepszy niż u nas, a oszczędności pewnie dobrze spożytkowane na inne cele.


Tłumy rosyjskich wycieczek w mieście nad Łabą silnie kontrastowały z tym, co zastaliśmy w prawie opustoszałych karkonoskich kurortach. Wraz z nimi przemieszczaliśmy się po tarasach Bruhla, moście Augusta, Zwingerze (niestety w remoncie), siedzieliśmy pod sklepieniem Frauenkirche, przyglądaliśmy się pochodowi saskich władców. Bez towarzystwa natomiast spożywaliśmy drugie śniadanie nad Łabą z przepysznym widokiem na barok. A ja sam jak palec (dzieciom było to zabronione) udałem się na kopułę najsłynniejszego drezdeńskiego kościoła, by śledzić jak powoli kwartał za kwartałem zapełnia się zabudowa starówki, po której jeszcze kilka lat temu hulał wiatr, a nie turyści.


Oczywiście na końcu tego wpisu jako rodzice musimy się pokajać, bo ten jednodniowy wypad do Niemiec nie przyniósł dzieciakom żadnych atrakcji. W dodatku po kilku dniach Franio ze wstydem wydusił z siebie, że „w muzeum było nudno”.